środa, 27 kwietnia 2016

Powrót legendarnej pięści (Jing mo fung wan: Chen Zhen) 2010 reż. Wai-keung Lau

   Szukałem czegoś lekkiego i pewnie przeszedł bym obok Powrotu legendarnej pięści dalej, gdyby nie to, że odpaliłem fragment i zobaczyłem jakiegoś Azjatę napierdalającego hitlerowców. Kung Fury? - spytała żona, a ja na to że nieeee, no gdzie tam. Ale patrzę dalej w ekran, patrzę i myślę sobie, chyba jednak coś w tym stylu.


   I dzięki temu zdecydowałem się. Co prawda hitlerowcy okazali się zaraz jedynie niemieckimi żołnierzami z I wojny światowej, a cała ta draka jedynie europejskim epizodem, podczas gdy większa część filmu schodzi w Szanghaju w 1925 roku z chińsko-japońskimi napięciami politycznymi w tle.

   Nie oglądałem wcześniejszych odsłon Wściekłych pięści z Brucem Lee, ani Jackie Chanem, ale po Wejściu smoka, które widziałem, jakoś specjalnie nie żałuję. Stare kino kopane jest spoko, ale chyba dużo bardziej wolę te współczesne azjatyckie widowiska. A jest tu naprawę na co popatrzeć, bo o ile w amerykańskich czy europejskich filmach akcji możemy zobaczyć dobre sceny bijatyk, to tutaj mamy coś więcej. Walczący są szybsi, zwinniejsi, ich styl walki bardziej fantazyjny i chociaż czasami przeginają (latanie na linach niczym jakiś spider-man) to robi to piorunujące wrażenie.



   Niestety słabym punktem filmu jest fabuła. Sytuację polityczną, geopolityczną i społeczną przedstawiono nie wystarczająco klarownie, a jest ona niezwykle ważna dla zrozumienia całej historii. Ja jakoś to ogarnąłem, bo kiedyś czytałem co nieco na ten temat, ale żona której nigdy nie interesował konflikt japońsko-chiński z okresu międzywojennego nie dała rady i zupełnie jej się nie dziwię.

   Wątków kryminalnych i szpiegowskich tu nie brakuje. W powietrzu wisi wojna, Japonia rośnie w siłę z każdym dniem, Chiny są w rozsypce, a Zachód mimo danych Chińczykom obietnic ma wszystko w dupie. W takich warunkach japońscy agenci wręcz szaleją w Szanghaju, szczególnie że część miasta należy do nich będąc świetną bazą wypadową dla wszelkich akcji dywersyjnych. Chińska policja jak całe państwo jest w rozsypce, mając w spornych sprawach mniej do powiedzenia niż lokalny biznesmen. I w tym momencie pojawia się najbardziej odjechana część spektaklu czyli zamaskowany bohater - Zorro w chińskim wydaniu.


   Jeśli akurat nie macie nic do roboty i lubicie kino kopane to efektowne walki z jego udziałem są wystarczającym powodem, by obejrzeć Powrót legendarnej pięści. Niestety pozostałe elementy składowe nie powalają, ani intryga, ani postacie. Są na dostatecznym poziomie, ale nic więcej. Obrazek Szanghaju lat 20' to pewna zachęta, bo widać że twórcy starali się odtworzyć tamten świat, i nawet można przymknąć oko na słabe efekty komputerowe, czy pewne propagandowe zająknięcia.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Kryptonim U.N.C.L.E. (The Man From U.N.C.L.E.) 2015 reż. Guy Ritchie

   Do Kryptonimu U.N.C.L.E. zbierałem się długo i niechętnie, za co los mnie pokarał, bo obejrzałem po drodze wiele strasznych gniotów, o których wolę nawet nie wspominać. Przyczyn tego mojego migania się upatruję w fakcie, że nigdy nie oglądałem kina szpiegowskiego i sam James Bond przez długi czas przedstawiał mi się jako staromodny, nudny gość, nijak nie mogący mierzyć się z takimi typami jak Stallone czy Schwarzenegger, no ewentualnie Van Damme. Teraz Bondy powoli nadrabiam (choć od dupy strony, bo zacząłem od Spectre, a ostatnio obejrzałem Skyfall) i nadal nie mogę się przekonać, przypominają mi wydmuszki pokroju Mission Impossible, gdzie dużo jest fajerwerków, ale na drugi dzień już mało co się z filmu pamięta.

   Szczęśliwie człowiek całe życie się uczy i pokonuje kolejne bariery. Kryptonim U.N.C.L.E. od wspomnianych wyżej dzieli spory kawałek czasu, jego akcja rozgrywa się w latach 60'. Bohaterami są amerykański i sowiecki szpieg, którym przychodzi współpracować, by ocalić świat przed... zemstą nazistów. Brzmi mocno od czapy? I słusznie, twórcy podeszli do tematu z humorem i mamy wiele fantastycznych, lecz mało prawdopodobnych akcji jak szalony pościg trabanta z wartburgiem, jeżdżenie samochodem po dnie zatoki, czy spotkanie z doktorem Mengele. Ogląda się to z przyjemnością, bo film mimo iż nie jest komedią to też nie jest zrobiony na poważnie.


   Kolejny plus to niesamowicie dynamiczne zdjęcia i montaż w scenach pełnych akcji, w połączeniu z dobrze dopasowaną muzyką otrzymujemy solidne widowisko w teledyskowym stylu. Jednocześnie działania agentów nie ograniczają się jedynie do strzelanin, ganianin i bijatyk. Obu cechuje urok osobisty i ogromna wiedza z wielu dziedzin, czy przydatne umiejętności. I tak Amerykanin Napoleon Solo jest elegancki i elokwentny, uwielbiany przez kobiety, a przy tym może nieco cyniczny i prześmiewczy. W ekstremalnych sytuacjach wykazuje się spokojem, a nawet pewną nonszalancją. Rosjanin Ilja Kuriakin z kolei, chociaż nie można go nazwać człowiekiem nieokrzesanym, zdaje się być bardziej powściągliwy i surowy, skupiając się głównie na wykonaniu misji, bez oglądania się jak jego kolega na inne przyjemności. Swoją prostodusznością zaś budzi pewną sympatię i zaufanie, tak ze aż nie chce się wierzyć, że to agent radzieckiego imperium zła.


   Ich współpraca nie przebiega gładko, ale uzupełniają się swoimi umiejętnościami, Solo to wytrawny złodziej, a Ilja jest sowiecką maszyną do zabijania. Oba ich talenty pomagają zbliżyć się do tajnej grupy przestępczej planującej wejść w posiadanie broni jądrowej i przywrócić III Rzeszę. A nie można zapomnieć, że towarzyszy im dziewczyna, Niemka Gaby Teller, niezbędny, choć nieco złośliwy dla nich element układanki. Dzięki umiejętnością naprawy i prowadzenia samochodów, a także urodzie i wdziękowi osobistemu bardzo pomocna przy wykonaniu misji.


   Równie ciekawa co walka z przestępcami okazuje się rywalizacja obu agentów. Staczają słowne potyczki, nie tracą żadnej okazji, by wytykać sobie błędy, czy naigrywać się ze słabości, konkurują nawet szpiegowskimi gadżetami chcąc wykazać przeciwnikowi wyższość myśli technicznej rodzimego kraju. Ich zmagania są o tyle ciekawsze, że są tak skrajnie różni, przez co też każdy na swój sposób znosi choćby porażki, i tak gdy Napoleonowi ledwie blednie bezczelny uśmieszek, to Illja wręcz gotuje się z gniewu powstrzymując atak furii.


   I jeszcze jeden smaczek na koniec. Pięknie odtworzono obraz lat 60' we Włoszech, zapewne nazbyt barwnie i atrakcyjnie, ale nie szkodzi, świetnie wpisuje się to w konwencję filmu. Stroje, fryzury, samochody, domy, wszystko to jakbym oglądał stare filmy z Audrey Hepburn. Piękny, bajkowy obraz, który sprawia, że nie chce się poznać zwykłej i szarej rzeczywistości skrytej w tle.

   Z niecierpliwością czekam na kolejne takie filmy. Jeśli ktoś z Was zna coś w podobnym stylu to proszę o tytuły w komentarzach. Z przyjemnością obejrzę :) 


czwartek, 21 kwietnia 2016

Ślicznotka z Memphis (Memphis Belle) 1990 reż. Michael Caton-Jones

   Naszło mnie znowu na film wojenny. Ostatnio byli świetni Komandosi z Lee Van Cleefem, których akcja rozgrywała się pośród pustynnych piasków, to teraz dla odmiany skusiłem się na bliższe nam zachodnioeuropejskie tereny, tyle że w powietrzu.

   Ta historia amerykańskiej załogi bombowca nie jest filmem ani ambitnym, ani trudnym w odbiorze, ot dobra produkcja wojenna mająca dostarczyć emocji i rozrywki. Bohaterami są zwyczajni młodzi ludzie, którym przyszło walczyć z Niemcami choć w nieco inny sposób niż większości ich rówieśników. A są dość barwną zbieraniną, jedni spokojni, inni charyzmatyczni, będący wręcz swoimi przeciwieństwami, a jednak świetnie potrafią się zgrać o czym świadczy ich dotychczasowy przebieg służby.


   Po odbyciu dwudziestu czterech lotów bojowych mają przed sobą jeszcze jeden, ostatni. Presja by się udało jest duża, bo prócz zachowania życia mają szansę stać się pierwszą załogą, która przelata całą turę. Ma to wielkie znaczenie propagandowe dla dowództwa, stąd w jednostce pojawia się podpułkownik z działu propagandy, nie mający zielonego pojęcia o specyfice ich służby, ale wszędzie dorzucający swoje trzy grosze. Tak, żywy dowód na to, że jak się ktoś na czymś nie zna to nie powinien się odzywać. Ale i z tm nie byłoby chyba większego problemu, gdyby nie to, że ostatnia misja ma być nad Niemcy, o wiele lepiej bronione od Francji będącej dotychczasowym celem.


   Szczęśliwie twórcy odpuścili sobie jakieś głębokie studium psychiki głównych bohaterów na rzecz fenomenalnego widowiska. Oczywiście nie cała akcja rozgrywa się w przestworzach, bo są i tak potrzebne epizody naziemne, gdy możemy poznać chłopaków, ich charaktery, nawyki i rozrywki. Przed ostatnim lotem jeden upija się ze strachu, a inni szukają chwili relaksu w zabawie. Normalne ludzkie zachowania. W czasie samego zaś lotu nie brakuje spięć między załogą, czy to ze względu na zadawnione spory, czy przez rozgrywające się akurat konflikty. Ukazano to w sposób bardzo naturalny, bez żadnego kombinowania. Jako widz jestem w stanie sam sobie dopowiedzieć co czuli bohaterowie.

   Część podniebna zrobiona została z rozmachem. Oglądamy dziesiątki alianckich bombowców, wrogie myśliwce, dynamiczne podniebne walki czy awarie na pokładzie. Na brak emocji nie można narzekać. A że film powstał na chwilę przed nastaniem ery komputerów to możemy się cieszyć klasycznymi jeszcze efektami specjalnymi, które naprawdę niewiele się postarzały i choć widać, że to atrapy to wyglądają o niebo lepiej niż niejedna współczesna animacja cyfrowa.


   Ślicznotka z Memphis skupia się niemal wyłącznie na losach załogi tytułowego bombowca. Poznajemy też nieco życia bazy i innych lotników, ale nie mamy przedstawionej drugiej strony - Niemców, no za wyjątkiem tych kilku myśliwców, tam w powietrzu. I tak po prawdzie nie wiemy jakie są efekty działań Amerykanów. Zaakcentowane jest tylko, że starają się o jak największą precyzję przy bombardowaniu, by nie trafić np. znajdujących się w pobliżu fabryki celu szkoły i szpitala. Ciekawy zabieg, pozwala nam tu traktować wroga zupełnie bezosobowo, niemal jak jakichś "mitycznych nazistów".

   No i co tu więcej mówić, kawał dobrego kina wojennego :)


niedziela, 17 kwietnia 2016

Hrabia Monte Christo (The Count of Monte Cristo) 2002 reż. Kevin Reynolds

   Książki niestety nie czytałem i może w tym wypadku lepiej, bo po opiniach na temat filmu widzę, że bardzo odbiega on od pierwowzoru, co wielu ludzi denerwuje. Oczywiście zarys fabuły znam przez co seans nie był dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem.

   Pewne wątpliwości wzbudziła u mnie z początku obsada. O ile Pearce'a znam i cenię, to z odtwórcą głównej roli Caviezelem spotkałem się pierwszy raz (a przynajmniej tak mi się wydawało) i nie byłem pewny czy facet uciągnie tak dużą rolę. Uciągnął i nawet trochę dziwię się, że w aktorskiej hierarchii nie znajduje się gdzieś wyżej. Ale cóż, nie każdemu musi się udać, bo przecież i Pearce nie jest jakoś turbo popularny w porównaniu do niektórych hollywoodzkich miernot. No ale to nie jest wywód na tę okazję.


   Hrabiego Monte Christo ogląda się rewelacyjnie czego zasługą jest przede wszystkim genialna baza w postaci powieści Dumasa. Twórcy filmu dobrze ją wykorzystali, zgrabnie prowadząc fabułę, unikając rozwlekania wątków i od czasu do czasu zaskakując nas nagłymi zwrotami akcji. Postacie to kolejny plus, z przyjemnością ogląda się przemianę Dantesa, prostodusznego i pierdołowatego żeglarza w hrabiego, człowieka inteligentnego i wyrafinowanego. Po drodze przechodzi on przez piekło twierdzy If, gdzie prócz poniżenia i cierpienia odnajduje również przyjaciela, księdza Farię (Richard Harris), którego naukom zawdzięcza przyszłe sukcesy. To głównie dzięki niemu wątek ucznia i mentora wypadł tak dobrze.


   Zastanawiałem się nad proporcjami tego filmu, czy aby nie za dużo czasu Dantes spędza w więzieniu w porównaniu do reszty, która skupia się na realizowaniu przez niego planu zemsty? Z jednej strony więzienny epizod był ciekawy, bo współczując i kibicując Edmundowi trudno było nie odczuwać satysfakcji z jego postępów w nauce. Szkoda tylko, że być może kosztem tego czasu, nie mogliśmy bardziej szczegółowo przyjrzeć się przygotowaniu i przeprowadzeniu zemsty poza murami w drugiej części filmu. Hrabia idzie tam jak burza, momentami nawet jakby za szybko i zbyt gwałtownie, nie dając szansy, by nacieszyć się masakrowaniem jego wrogów. A przecież do tego przygotowywaliśmy się z nim przez pierwszą połowę filmu, nabierając apetytu na coś naprawdę wielkiego.


   Siłą rzeczy jest tu i parę mankamentów. Trochę nie chce mi się wierzyć, że po raptem kilkunastu latach Dantes powraca w grono znajomych i nikt go nie poznaje. Serio? Wieloletni współpracownicy, przyjaciel, ukochana. No bez jaj. Czepiam, się ale czasem trzeba. Dalej, hmmm... właśnie ta zemsta trochę za łatwo mu poszła, być może przez wspomniany wyżej brak czasu, ale też nie odczułem, by wkładał w nią odpowiednio dużo emocji, raczej działając jak automat.

   Wizualnie za to całość prezentuje się całkiem okazale. Piękne kostiumy, scenografie, a wszystkiego tego dużo, tak by nacieszyć oko. Nie żebym był fanem filmów kostiumowych, ale potrafię docenić dobrą robotę w tym temacie.

   Tak czy inaczej oglądało mi się całkiem przyjemnie, arcydzieło to nie jest, ale dobra przygodówka i owszem. Przy okazji Hrabia Monte Christo pokazuje jak wielką motywacją do działania może być chęć zemsty. Niepokoi przy okazji, że o wiele ciężej osiągnąć coś kierując się innymi pobudkami. Dantes parę lat później i za oceanem mógłby być fantastycznym bohaterem spaghetti westernu.


piątek, 15 kwietnia 2016

Shin Gojira - Godzilla 2016; co nam mówi zwiastun?


   No dobra, pierwsze emocje już opadły, więc czas najwyższy na spokojnie przeanalizować co takiego Japończycy pokazali w nowym trailerze do Godzilli i czego możemy się przez to spodziewać.



   Pierwsze co widzimy to paszczę potwora, ryczy huśtając głową na lewo i prawo. Sam wygląd jest zachęcający - pomarszczona, groźna, z ostrymi zębiskami, naprawdę spoko. Tylko miota się tak kukiełkowo. Z jednej strony to dobry sygnał, bo nie musimy się martwić, czy aby twórcy nie zechcieli jednak podrasować potwora przy pomocy CGI, ale z drugiej, te ruchy nie wyglądają zbyt atrakcyjnie, trochę jak w Godzilla kontratakuje, gdzie niestety kostium i choreografia potwora były nieco kiczowate. Być może w dalszym ciągu filmu wyda się to jakoś bardziej naturalne, ale na pierwsze ujęcie w trailerze to nie zachęca.

   A sam ryk? Klasyczny, ten znany i lubiany, bez żadnych udziwnień.

   Zaraz potem mamy ogon majestatycznie przelatujący nad ulicą i tutaj już czuć hollywoodzkie zacięcie. Daje to niezły kontrast do chybotliwej paszczy, którą przed chwilą widzieliśmy. Jakby twórcy chcieli zrobić film według nowych trendów, jednocześnie nie mogąc się odciąć od tradycji.

   Chwilę później widzimy go w całej krasie. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Godzille Showa (prócz pierwszego) były bardziej maskotkami niż potworami, w Heisei dostaliśmy napakowanego koksa, który mimo wszystko wyglądał całkiem sympatycznie, albo chociaż estetycznie. Millenium dostarczyło nam nieco wypłoszowatą jaszczurkę, ciut podobną do pokraki Emmericha. A najnowszy wytwór ekipy Edwardsa to hybryda wszystkich poprzednich. Tymczasem nowy Shin Gojira to najprawdziwsze monstrum, jakby właśnie wyszedł z piekielnych otchłani. Smaczku dodaje fakt, że czarna skóra poprzeplatana jest pomarańczowymi i czerwonymi plamami, jakby bliznami. Czyżby jakieś nawiązanie do Godzilli z Destruktora?

   Niestety potem mamy sporo ujęć z ludźmi, wojskowymi, ważniakami w garniakach czy też jakimiś naukowcami. Coś tam nawet gadają, ale nie słyszymy, jest tylko muzyka i ruchy ich ust. Szkoda, bo jakiś soczysty, intrygujący tekst mógłby nieźle uatrakcyjnić zapowiedź filmu. Zresztą co nas tu ludzie obchodzą, ich udział powinien być zmniejszony do absolutnego minimum, bo inaczej może wyjść taki kloc jak u Edwardsa, gdzie mamy Godzillę bez Godzilli, za to z kupą gównianych ludzkich wątków. I to dość lichawych wątków.

   Szczęśliwie nowy trailer na tym nie kończy. Pojawiają się myśliwce, okręty wojenne, śmigłowce i czołgi. Gdzieniegdzie widać ślady efektów komputerowych, ale nawet znośnie to wygląda. Przy okazji odnoszę wrażenie, że klasycznych, nieco tandetnych efektów pirotechnicznych i rozwałki makiet nie uświadczymy. Nigdzie też ani śladu jakichś superbroni, maserów, laserów, statków powietrznych. Czyli, że chcą to zrobić tak jakby to mogło się wydarzyć naprawdę w świecie jaki znamy, no ok.

   W każdym razie wygląda na to, że całkiem niezła rozwałka się tu szykuje, bo i sporo tych machin wojennych i nie żałują sobie kanonady. Dodatkowo niektóre ujęcia, gdzie Godzilla przemierza miasto naprawdę robią wrażenie. To nie facet w gumowym kostiumie rozwalający makietę, a prwdziwy potwór niszczący miasto. Oby tylko nie spieprzyli marnymi efektami komputerowymi to będzie ok. A co do odejścia od klasycznych metod, to jest materiałów pirotechnicznych i makiet, hmmm... może już faktycznie najwyższy czas.

   Brakuje tylko muzyki Ifukube, tego jednego nie powinni ruszać.


niedziela, 10 kwietnia 2016

Strażnicy (Watchmen) 2009 reż. Zack Snyder

   Oglądałem kiedyś Iron Many, Spider-Many czy inne tam Fantastyczne Czwórki i niestety zbrzydły mi przez nie filmowe adaptacje komiksów (których zresztą nigdy nie czytałem). Oczywiście czasem trafi się jakiś wyjątek od reguły, czy też sam świadomie zdecyduję się na taki film mając ochotę na totalnego odmóżdżacza. Kiedy więc trafiłem na tekst dotyczący Strażników Snydera to początkowo byłem mocno sceptyczny, lecz z biegiem lektury doszedłem do wniosku, że to może być coś innego. Pogrzebałem jeszcze trochę w temacie i widząc masę pozytywnych opinii zdecydowałem się zaryzykować (zaryzykować, bo przecież i wyżej wspomniane "cuda" mają pozytywne opinie).


   Czasem nie nadążam za akcją filmu, to wiadomo, ale jak już żona wysiada, to znaczy, że trafiło się coś naprawdę mocnego. Tym razem Angelika odpuściła po pół godziny stwierdzając, że nie ogarnia i woli iść spać. Ja oczywiście też nie ogarniałem, ale jednocześnie byłem tak oczarowany tym co oglądałem, że nie dałem za wygraną. Z pewnością Ci, którzy czytali komiks (a film jest ponoć jego bardzo wierną kopią) nie mieli większego problemu, by odnaleźć się w alternatywnej Ameryce połowy lat 80', którą nie tylko obecność superbohaterów odróżnia od naszej rzeczywistości, ale i fakt, że historia potoczyła się ciut inaczej (np. Nixon jest nadal prezydentem po wygraniu trzeciej kadencji).


   Oglądałem ten film dwa razy, chociaż prawie nigdy nie oglądam filmu powtórnie, tym bardziej dzień po dniu. Dla Strażników zrobiłem wyjątek, bo bardzo mi się podobali, ale i by lepiej pojąć tę historię. I faktycznie, za drugim razem zwróciłem uwagę i zrozumiałem więcej detali. Choćby początkowa sekwencja, która pokazuje jak potoczyły się losy świata od lat 30' do 1985 roku z uwzględnieniem życiorysów naszych bohaterów, tudzież ich poprzedników. Za pierwszym razem wygląda to oczywiście ładnie (kapitalne zdjęcia) i intrygująco, ale dopiero przy kolejnym podejściu można wyłapać mnóstwo smaczków, o których dopiero później przyjdzie nam się dowiedzieć.


   W świecie Strażników pierwsza generacja superbohaterów pławiła się w chwale, ale tylko do czasu. Blask większości z nich szybko przybladł: jeden popełnił samobójstwo, inny trafił do wariatkowa, a ich koleżanka została zabita ze swoją kochanką w łóżku. Poza Komediantem wokół którego kręci się fabułą, a który okazał się sadystą, większość przeszła w stan spoczynku. Zastąpili ich młodzi, ale Ameryka nie chciała już superbohaterów i tak pod koniec lat 70' specjalna ustawa zakazała działalności zamaskowanym herosom, któremu to nakazowi nie poddał się tylko jeden z nich, mimo odwalania dobrej roboty zamieniony we wroga publicznego.


   Superbohaterowie których poznajemy okazują się ciekawą zbieraniną. Jest socjopata z tendencją do filozofowania, dalej sadysta z poczuciem humoru i urokiem osobistym, kolejny to nieco pierdołowaty misio, któremu najpierw trzeba dać po pysku, by się wnerwił i użył siły, a pozostali sprawiają, że losy tych pierwszych stają się bardziej zagmatwane. Co ciekawe nie posiadają jakichś nadprzyrodzonych mocy jak laserowy wzrok czy umiejętność latania, od zwykłych śmiertelników wyróżnia ich nadludzka siła i wytrzymałość. Nabyta czy wrodzona, nie wiadomo. Aby dodatkowo zwiększyć swoją przewagę nad przeciwnikami niektórzy stosują jeszcze rozmaite gadżety. Jedynym wyjątkiem jest dr Manhattan, naukowiec, który po wypadku zyskał umiejętność kontroli materii siłą woli, ale on jak na złość z biegiem czasu coraz mniej interesuje się ludzkością tracąc z nią więź.


   Bohaterom Strażników przychodzi raz jeszcze wdziać kostiumy, bo oto po latach ktoś zaczął na nich polować, a na domiar złego świat znajduje się na krawędzi nuklearnej zagłady. Prócz kryminalnego wątku, który jest osią fabuły pojawia się sporo widowiskowych scen walk i mnóstwo retrospekcji, w których poznajemy barwną przeszłość naszych bohaterów. Nie mogło zabraknąć i wątku miłosnego, który szczęśliwie nie razi, a fajnie uzupełnia i bardziej gmatwa i tak trudne relacje między herosami. Najlepsze jest przy tym to, że aktorzy zagrali te postacie rewelacyjnie, udowadniając, że do spektakularnego sukcesu wcale nie potrzeba najgłośniejszych nazwisk Hollywood.


   Recenzja byłaby w tym przypadku niepełna gdyby nie wspomnieć o muzyce. Bardzo zróżnicowana, swym klimatem pasuje do poszczególnych dekad, w których akurat rozgrywa się akcja. Prócz tego wykorzystano parę znanych kawałków, będących idealną narracją dla poszczególnych scen. I tak np. The Times They Are a-Changin' jest tłem dla pierwszej sekwencji wprowadzającej nas w świat Strażników, Sound of Silence na pogrzebie jednego z bohaterów, a Hallelujah Cohena dla sceny seksu na powietrznym statku superbohaterów. Nie często zwracam uwagę na muzykę, ale tu podłożono ją o tyle sprawnie, że bez niej film wiele by stracił. A Ride of The Valkyries pod wspomnienia z Wietnamu, gdzie superbohaterowie u boku amerykańskiej armii rozpieprzają żółtków to już poezja, która daje większego kopa niż analogiczna scena z Czasu Apokalipsy.