niedziela, 10 lipca 2016

Wojna to głód i zimno - zapowiedź kanału najstarszego youtubera w Polsce :)

Pan Józef Przedpełski to niezwykły człowiek. Urodził się w 1921 roku, brał udział w Kampanii wrześniowej i Powstaniu Warszawskim, po emeryturze zjechał całą Europę i pół Kanady, a obecnie spisuje historię swojego życia. Od większości rówieśników (bądź młodszych) odróżnia go to, że nadal jeździ samochodem, korzysta z komputera i Internetu, a do robienia zdjęć używa iPhona :D Niedawno chodził też na basen, ale już nie ma na to czasu, bo jak sam mówi "pisze, by coś po sobie zostawić". Póki jednak jego wspomnienia w wersji pisanej nie zostaną ukończone, możecie go poznać na jego kanale, którego zapowiedź tutaj prezentuję:

sobota, 2 lipca 2016

Idź i patrz (Idi i smotri) 1985 reż. Elem Klimow

   Filmy wojenne można by podzielić na kilka kategorii. Są chamskie propagandówki, bywają takie które z wojny robią wielką przygodę i widowisko, czasami (a ostatnio chyba coraz częściej) zajmują na psychiką żołnierza, a jeszcze inne powstają, by przedstawić konkretną postać czy upamiętnić jakieś ważne wydarzenie. Co najdziwniejsze niewiele skupia się na wyłącznie negatywnym przedstawieniu wojny. I do tej ostatniej grupy należy właśnie Idź i patrz Klimowa.

   Pamiętam jak z dziesięć lat temu pierwszy raz obejrzałem Hubala. Bardzo wiele scen z tego filmu zapadło mi w pamięć ze względu na ich malowniczy charakter i towarzyszącą piękną muzykę Kilara. I tak na początku jest samotny ułan pędzący ostatkiem sił wśród wybuchów, potem szarża kawaleryjska, odczytanie ostatniego rozkazu generała Kleeberga, czy zimowa potyczka z Niemcami w wąwozie. Wszystkie one strasznie mi się podobają wizualnie i z tego też powodu wręcz zawyżają ocenę filmu, który tak poza tym to dupy nie urywa. Poza nimi jest jeszcze jedna scena, która zapadła mi w pamięć, ale z innego powodu. Mianowicie, po którejś kolejnej akcji Hubala Niemcy w odwecie pacyfikują wieś. Zaganiają wszystkich mieszkańców do wielkiego dołu, po czym wrzucają granaty. Biorąc pod uwagę, że film nie został wyreżyserowany przez Tarantino, a Porębę, który poważnie podszedł do tematu, to scena ta robi porażające wrażenie.

   Czemu o tym wspomniałem? Bo w Idź i patrz to taki Hubal, tylko w dokładnie odwrotnych proporcjach. Z romantycznej partyzantki jest tylko parę minut na początku, gdy dwóch chłopców szuka zakopanych wcześniej przez wojsko karabinów, by móc iść do lasu i walczyć z Niemcami. Głównemu bohaterowi Flori się udaje i szczęśliwy, wbrew błaganiom matki dołącza do oddziału. Uderza od razu jego naiwność i właściwie zerowe pojęcie o tym czym jest wojna. Dlatego gdy dowódca nie pozwala mu iść z resztą ludzi na akcją, młodzieniec jest rozgoryczony, tym bardziej, że musiał oddać innemu żołnierzowi swoje buty. A przecież tak bardzo chciał bić Niemców.

   A że los bywa złośliwy, to chociaż dowódca nie pozwolił mu posmakować wojny, to szybko dają mu do tego okazję Niemcy. Floria z nowo poznaną i nieco dziwną dziewczyną Głaszą padają ofiarą bombardowania wykrytego przez Niemców obozu partyzantów i muszą uciekać. W tym momencie zaczynają niknąć mrzonki i romantyczne wyobrażenia o wojaczce. Na drodze bohatera pojawiają się już tylko śmierć i cierpienie, które do końca filmu będą zataczać coraz szersze kręgi. Wieś do której wraca okazuje się opuszczona, lecz Floria nie chce dopuścić do świadomości faktu, że została spacyfikowana przez Niemców. Nie widzi trupów rozstrzelanych przez okupanta, dopiero napotkana grupa ocalałych uświadamia mu prawdę, a ciężko poparzony sąsiad przypomina, że przestrzegał młodych przed sięganiem po broń.

   Z kolejnymi scenami patrzymy jak psychika bohatera jest wręcz miażdżona. W ciągu paru dni traci rodzinę, nie zdążywszy nawet zakosztować wojaczki. Jako partyzant jednak może czuć się winny sprowokowania Niemców do akcji odwetowej na ludności cywilnej. A mimo to nie rzuca karabinu, tylko dalej szuka okazji do walki, choć bardziej to wygląda jakby razem z innymi prosił się o więcej cierpienia i ryzykował śmiercią. Niezorganizowani są w stanie jedynie zakpić sobie z Niemców podrzucając na drogę upiorną kukłę Hitlera, nie zaś wyrządzić im jakieś prawdziwe szkody.


   Bestialstwo hitlerowców pokazano tu z całą mocą. Mordują kobiety, starców i dzieci (szczególnie dzieci, by nie musieć z nimi w przyszłości walczyć). Jeśli kogoś akurat nie zabijają to można odnieść wrażenie, że zostawiają przy życiu jedynie po to, by opowiedział innym co widział, napędzając machinę terroru. Nie przepuszczają przy tym żadnej okazji, by poniżyć tych ocalałych. Finałowa akcja robi piorunujące wrażenie, przy czym Niemcy zachowują się na podbitych terenach tak samo jak potem zachowywała się sowiecka swołocz maszerując na zachód. I tu warto zaznaczyć, że Idź i patrz nie jest naznaczone propagandą, czego się obawiałem, to po prostu mocne kino z antywojennym przekazem. I choć głównym motorem rozgrywającej się tragedii są hitlerowcy, to uniknięto gloryfikacji dzielnych sowieckich partyzantów, pokazując że i oni czynili rozmaite łajdactwa w stosunku do ludności cywilnej.

   Prócz uderzenia obrazami okrucieństwa, twórcy dorzucają trochę scen pokazujących destrukcyjny wpływ tych wydarzeń na psychikę młodych. Floria i Głasza, w chwilach zagrożenia czy tuz po uniknięciu niebezpieczeństwa potrafią tańczyć i śmiać się jak na dobrej zabawie, zatracając chwilami poczucie rzeczywistości. Aczkolwiek tak jest bardziej z początku, podczas gdy pod koniec już oboje sprawiają wrażenie totalnie otępiałych, z oczami patrzącymi gdzieś w dal, znieczuleni na to co się dzieje dookoła. Jedynie na krótką chwilę udaje się bohaterowi wyrwać z tego zawieszenia, gdy widzi leżący w kałuży portret Hitlera i zaczyna strzelać do niego bez opamiętania, wyobrażając sobie przy tym, że cofa czas, a konkretnie cały żywot Fuhrera, aż do jego dzieciństwa i tu się opamiętuje, jakby uświadomiwszy sobie, że gdyby zabił dziecko, nawet małego Adolfa, to stałby się taki sam jak ci, którzy dopiero co palili na jego oczach białoruskie dzieci żywcem.

   I jeszcze jeden drobiazg, a mianowicie dużo robi tu też dobór muzyki. Momentami są to rosyjskie piosenki żołnierskie, gdy jeszcze wszystko co najgorsze przed bohaterami, innym razem niepokojące, huczące dźwięki wzmagające tylko panujący wokół chaos, czy jakby muzyka puszczana od tyłu podkreślające szaleństwo, w którym zatracają się Floria i Głasza.

   Koniecznie będę musiał obejrzeć ten film raz jeszcze, bo już po seansie czytając rozmaite recenzje zauważyłem jak wiele mi umknęło. Lalki leżące na podłodze, zapowiadające stos trupów za domem, bocian jakby umazany we krwi, czy brak na mundurach oznaczeń oddziału, do którego należą pacyfikujący wieś Niemcy, sygnalizujący że to nie jakiś konkretny oddział, a szeroko występujące zjawisko. Takich znaków zapowiadających nadchodzące wydarzenia czy dających pełniejszy obraz konfliktu jest naprawdę wiele, lecz za pierwszym razem nie rzucają się one w oczy. Najlepszym przykładem jest pojawiający się przed każdą większą tragedią samolot, który przy irytującym dźwięku przelatuje nad bohaterami. Bezsprzecznie jest to dość wymagające kino, ale zdecydowanie warte zobaczenia.


piątek, 1 lipca 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Facet na miarę" w kinie Atlantic w Warszawie.

   Dzisiaj mam dla Was kochani kolejny konkursik, w którym wygrać możecie podwójną wejściówkę do kina Atlantic w Warszawie na przedpremierowy pokaz filmu Facet na miarę.

   O czym jest ten film?

Diane jest młodą i piękną prawniczką. Na co dzień pracuje w kancelarii, której współwłaścicielem jest jej były partner. Pewnego dnia w jej domu rozbrzmiewa sygnał telefonu stacjonarnego. Mężczyzna przedstawia się jako Alexandre i okazuje się szczęśliwym znalazcą jej zgubionej komórki. Proponuje randkę, która połączy oddanie telefonu ze wspólną kolacją. Diane rusza na spotkanie z tylko jedną wskazówką ułatwiającą rozpoznanie nieznajomego: "nie sposób mnie przegapić". Mężczyzna faktycznie bardzo wyraźnie odróżnia się od pozostałych gości restauracji. Jest najprzystojniejszy i… najniższy. Wzrost nie przeszkadza mu jednak czerpać z życia pełnymi garściami i być miłośnikiem wielkich wrażeń. Ich pierwsze spotkanie kończy się szalonym skokiem ze spadochronu. Diane ulega romantycznej fascynacji wyjątkowym i niezwykle dowcipnym mężczyzną. Jednak z czasem w serce kobiety zaczynają wkradać się wątpliwości…

Miłości nie mierzy się w centymetrach! Świetnie przyjęty film zamknięcia Netia Off Camera 2016 w kinach od 15 lipca.



   Seans odbędzie się 3 lipca o godzinie 19.10. Ponieważ jesteśmy przy filmie francuskim to pytanie konkursowe brzmi:

   Jaka jest Twoja ulubiona francuska komedia i dlaczego?

   Spośród nadesłanych odpowiedzi wybiorę najciekawszą i to jej autor otrzyma podwójną wejściówkę na film. Na zgłoszenia czekam do jutra (2 lipca) do godziny 16.00 i jak zawsze zostawiajcie je w komentarzach pod tym wpisem. Przypominam byście podali również adres e-mail, co ułatwi mi kontakt ze zwycięzcą.



   A przy okazji, pozostając przy kinie Atlantic, małe ogłoszenie parafialne:
Wakacje to dobry czas, aby nadrobić zaległości w kinie albo zobaczyć jeszcze raz największe hity na dużym ekranie. Dlatego Kino Atlantic przygotowało specjalną ofertę „Lato z największymi hitami w Kinie Atlantic”. Od 1 lipca do 31 sierpnia do repertuaru naszego kina wrócą filmy, które cieszyły się największym zainteresowaniem w ostatnich miesiącach. Będzie można zobaczyć ponownie takie hity jak: „Iluzja” „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy”, „Spectre”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”, „Dzikie historie”, „Amy”, „Nienawistna ósemka”, „Deadpool”, „Pokój”, „Listy do M. 2”, „Szybcy i wściekli 7”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, „W głowie się nie mieści”, „Big short” oraz „Wilk z Wall Street”.  Bilety na wszystkie seanse z oferty „Lato w Kinie Atlantic” po 14 zł od poniedziałku do czwartku oraz 16 zł od piątku do niedzieli. 

środa, 29 czerwca 2016

Cloverfield Lane 10 (2016) reż. Dan Trachtenberg

   Cloverfield Lane 10 to dość luźna kontynuacja Cloverfield z 2008 roku. Tamten film przedstawiał inwazję potworów (niewiadomego pochodzenia) na Nowy Jork z perspektywy amatorskiej kamery towarzyszącej grupie przyjaciół wyrwanych nagle z imprezy. Zakończenie zostało otwarte, ale powstała po ośmiu latach kontynuacja niewiele korzysta z oryginału.

   Bohaterką filmu jest Michelle, która ulega wypadkowi samochodowemu i budzi się w bunkrze obcego mężczyzny, Howarda, który jak sam mówi uratował jej życie. I wszystko fajnie, bo gość faktycznie zadbał o jej zdrowie, ale... jednocześnie przykuł kajdankami do rury w ścianie i zamknął pod kluczem w pokoju bez okien. Tak nietypowe przyjęcie szybko tłumaczy, mówiąc, że na zewnątrz doszło do jakiegoś ataku i atmosfera jest skażona, przez co przyjdzie im spędzić pod ziemią parę miesięcy, a nawet lat. Zaraz nasuwają się pytania oto co jest prawdą, gdyż zachowanie Howarda i cała jego historia zdają się być z deka niewiarygodne. Żeby było ciekawiej, prócz nich w bunkrze siedzi jeszcze Emmett, dla odmiany wierzący w każde słowo Howarda, ale przez gospodarza niezbyt lubiany.

   I tak zaczyna się trwająca ponad półtorej godziny rozgrywka między trójką zamkniętych pod ziemią bohaterów. Michelle ani na moment nie wyzbywa się podejrzeń w stosunku do gospodarza i jego wersji wydarzeń, a ten wcale jej nie pomaga już nawet po rozkuciu i zaprowadzeniu w miarę normalnego życia w swej podziemnej siedzibie. Howard jest chamski, miewa napady szału i często gada o rozmaitych teoriach spiskowych co czyni z niego klasycznego świra, lecz z drugiej strony odkrywa też pewne fakty ze swej przeszłości - traumy, niejako tłumaczące jego stan (genialna kreacja aktorska, ten facet potrafi namącić). I tak, gdy sytuacja co chwilę się zmienia, a na jaw wychodzą rozmaite nowe informacje, trudno oceniać jaka jest prawda.

   Cloverfield Lane 10 to całkiem udany thriller. Jeden z tych filmów, których akcja rozgrywa się na niewielkim, ograniczonym obszarze, a bohaterami jest ledwie parę osób, a mimo to ogląda się kapitalnie. Niełatwa to sztuka, ale tym bardziej warto takie filmy cenić, że przypomnę choćby Dwunastu gniewnych ludzi czy Rzeź. W naszym przypadku smaczku dodają jeszcze korzenie filmu, który wyrósł z pełnokrwistego sci-fi.

   Czytając w Internecie co nieco opinii o recenzowanym dziele Dana Trachtenberga natknąłem się na sporo negatywnych komentarzy dotyczących zakończenia filmu. Oczywiście nie będę spojlerował, ale chętnie dorzucę swoje zdanie na ten temat. Rzeczywiście końcówka pasuje do całości jak kwiatek do kożucha, lecz w moim odczuciu dodaje dodatkowych kolorków, wiele wyjaśnia i zaskakuje, a co ważniejsze, tak jak wcześniejszy film zostawia szerokie pole do dalszych popisów i nadzieję, że będzie na co popatrzeć.


niedziela, 26 czerwca 2016

Hardcore Henry (Hardcore) 2015 reż. Ilya Naishuller


   Ten film to prawdziwa ciekawostka. Pamiętacie jak mówiło się, że w nowym Mad Maxie fabuła w gruncie rzeczy nie gra roli, gdyż liczy się sam pościg i widowiskowe sceny akcji. No to tutaj zrobiono to samo, tyle że x10. Ważniejsze jest jednak, że cały film oglądamy z perspektywy głównego bohatera Henry'ego. Zaczyna się od tego, że budzi się w nieznanym miejscu i widzi kobietę, która przedstawia się jako jego żona i montuje go na stole operacyjnym. A montuje dlatego, że Henry jest cyborgiem. I tyle musi nam wystarczyć za wyjaśnienie, bo po chwili zaczyna się totalna rozwałka, która trwa niemal nieprzerwanie do końca filmu. Strzelaniny, pościgi, wybuchy, przerywane są jedynie na paręnaście, parędziesiąt sekund celem umożliwienia innemu bohaterowi (genialny jak zawsze w dziwnych rolach Sharlto Copley) wypowiedzenia paru kwestii posuwających akcję do przodu.

   Nie czytałem wcześniej o tym filmie, ale już po paru minutach oglądania ogarnąłem, że to w zasadzie taka przeniesiona na ekran gra komputerowa. Prócz widoku z perspektywy bohatera zachowano i inne charakterystyczne dla tego elementy, np. z biegiem akcji robi się coraz trudniej, a na końcu jest boss. Chylę czoła za pomysł, bo (jak później już doczytałem) to pierwszy taki myk w dziejach kina. I jako ciekawostkę z przyjemnością to obejrzałem, ale gdybym miał tak częściej to nie, dziękuję. Niestety tego rodzaju zdjęcia są niezwykle męczące dla wzroku i zachowania uwagi w ogóle. A trwająca przez półtorej godziny napierdzielanka zwyczajnie nudna.

   A! No i jeszcze jeden plusik. Rzecz wyreżyserowana jest przez Rosjanina i w sumie chyba dlatego rozgrywa się w Rosji, a konkretnie Moskwie, co jest naprawdę sporym urozmaiceniem, biorąc pod uwagę, że na ogół takie harce odstawiane są w USA. Sam zresztą reżyser Ilya Naishuller wcześniej popełnił już dzieło w stylu Hardcore Henry, ino że w krótkim metrażu:


środa, 22 czerwca 2016

Dom wariatów (1984) reż. Marek Koterski

   Tak szczerze powiedziawszy to twórczości Koterskiego to ja za dużo nie widziałem. Chyba tylko Nic śmiesznego i Dzień świra, a i tak ledwo je pamiętam. W zasadzie tylko najlepsze momenty, które w gruncie rzeczy zna każdy, nawet jeśli nie oglądał tych filmów. Za Dom wariatów zaś zabrałem się z nudy. Jakoś tak nic nie było do roboty w pracy, więc uznałem, że odpalę sobie DVD. Przejrzałem sobie kolekcję filmów na regale i mój wzrok zatrzymał się na tym tytule. I tak jakoś mnie tknęło.

   Dom wariatów znacznie różni się od późniejszych przygód Miauczyńskiego, bo o ile tamte można potraktować jako komedie, bez wnikania głębiej, to w tym nie ma już nic do śmiechu. Przez półtorej godziny poznajemy rodzinę głównego bohatera, który przyjeżdża do domu po dłuższej nieobecności. Nie przebierając w słowach można stwierdzić, że to naprawdę popaprana zgraja dziwaków. Matka bez przerwy opieprza lub poucza ojca czepiając się każdej błahostki, a syna traktuje jak pięcioletnie dziecko. Ojciec z kolei stara się ignorować żonę, a gdy nikt nie patrzy to przygotowuje dla niej rozmaite złośliwości. Adaś nie wnika w te spory, skupiając się na własnych neurotycznych zachowaniach jak na przykład przekładanie gazety z miejsca na miejsce na stole, czy nerwowe podrygi w czasie picia herbaty.

   Zachowania całej trójki są nie tylko absurdalne, ale i groteskowe. Koterski wyjątkowo mocno zarysował wszelkie dziwactwa Miauczyńskich i chociaż przesadził to widać, że nie wymyślił sobie tych zachowań, a zaobserwowane w rzeczywistości jedynie nagromadził w jednym miejscu i wyolbrzymił. Warto się temu bliżej przyjrzeć i zastanowić czy w jakimś stopniu nie powielamy zachowań rodziców Adasia, bo to za ich sprawą stał się on tak zagubionym, zalęknionym i niezrównoważonym człowiekiem.

   Z retrospekcji z dzieciństwa głównego bohatera dowiadujemy się, że rodzice kłócili się zawsze, ale co ciekawe jego brat wyrósł na zdaje się w miarę normalnego człowieka, choć pewności mieć nie możemy, bo pojawia się ledwo na chwilę. To by jednak dowodziło, że nie każdy musi być skrzywiony przez patologiczne zachowania rodziców. A przy okazji rodzi się pytanie: skoro rodzice z kłócącego się małżeństwa dopiero po latach zamienili się w parę dziwaków (snujący się po domu Łomnicki na długo zapada w pamięć) to jaka starość czeka Adasia, który już na starcie jest spaczony.

   Film polecam, chociaż nie każdemu, gdyż przez większość czasu w zasadzie niewiele się dzieje. Bohaterowie snują się po domu wykonując rozmaite bezsensowne czynności. Jeśli komuś podobały się późniejsze filmy Koterskiego, ale nie tylko ze względu na akcenty humorystyczne to może spróbować.

piątek, 17 czerwca 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Iluzja 2" w kinie Atlantic w Warszawie.

   Kolejny konkurs z kinem Atlantic w Warszawie. Tak po prawdzie to miał być wczoraj, ale zapiłem i... a nieważne. Tym razem mam podwójną wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu Iluzja 2 24 czerwca o godzinie 20:45.

OPIS:
Czterej Jeźdźcy powracają! Grupa magików, która na wyżyny wzniosła sztukę scenicznej iluzji – ukazując ludzkim oczom rzeczy o jakich dotąd nikomu się nie śniło i obdarowując publiczność milionami dolarów z kont niczego nie podejrzewających bogaczy – tym razem wpadnie w nie lada tarapaty. Ich żądny zemsty dawny rywal doprowadzi do katastrofy podczas finału Super Bowl, o którą oskarżeni zostaną Czterej Jeźdźcy. Uciekając przed FBI i policją, znienawidzeni przez publiczność będą musieli udowodnić swą niewinność i usidlić swego wroga. A wszystko to oczywiście przy użyciu swych niezwykłych umiejętności.



Zwykle aby wygrać należało odpowiedzieć na pytanie związane z tematyką filmu, ale że dziś rozpiera mnie fantazja to uderzymy z innej beczki:

Piwo, wino czy wódka? I dlaczego?

Nagrodę otrzyma autor najciekawszej odpowiedzi. Na zgłoszenia czekam w komentarzach pod tym wpisem do 23. 06. 2016 r. do godziny 16. Pamiętajcie zostawić też do siebie maila, bym mógł się skontaktować ze zwycięzcą.


środa, 15 czerwca 2016

Zjawa (The Revenant) 2015 reż. Alejandro González Iñárritu

   Akcja Zjawy rozgrywa się zbyt wcześnie (lata 20' XIX wieku), by film klasyfikował się jako western, ale siłą rzeczy wiele elementów jest wspólnych i dlatego ciekawość wzięła u mnie górę i obejrzałem. Dwukrotnie. Za pierwszym razem usnąłem gdzieś w jednej trzeciej i mimo kilku późniejszych ponownych podejść nie mogłem się już zebrać przez kolejne kilka miesięcy. No to co? Taki zły? Nie, skąd. Mamy tu piękne zdjęcia i dynamiczną pracę kamery w ruchu, do tego ogromną dbałość o szczegółowe odwzorowanie realiów epoki i niebanalną historię prawdziwego twardziela, któremu przyszło się mierzyć chyba z każdym niebezpieczeństwem czyhającym na człowieka na odludnych terytoriach Ameryki tamtych lat, a to już powinno zapewnić niesamowite wrażenia i wręcz przyssać do ekranu.

   No to czemu za pierwszym razem usnąłem? Ano, film jest rozwleczony wręcz niesamowicie. Głównie za sprawą pięknych widoków dzikiej przyrody, którymi zdecydował się nas raczyć pan Inarritu. I to miło z jego strony, bo plenery faktycznie urywają dupsko, tyle że na filmie przygodowym wolałbym by nie rozcieńczać akcji w ten sposób. Po skondensowaniu Zjawy do jakichś dwóch godzin, albo lepiej półtorej, wyszła by z tego prawdziwa bomba.


   Główny bohater Hugh Glass grany tu przez DiCaprio (widywałem już lepsze jego role, ale dobrze, że mu wreszcie tego Oscara dali) niemal na każdym kroku unika śmierci. Najpierw rzecz jasna z łap niedźwiedzia, potem kilkakrotnie z rąk ludzi, ale i przyroda nie pozostaje bierna dokładając co i rusz swoje trzy grosze. Momentami aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł być tak twardym sukinkotem i dlatego obok jego wyczynów trudno przejść obojętnie.

   Zjawa jest określana jako film o zemście i faktycznie Glass pozostawiony na pewną śmierć przez towarzysza podróży Fitzgeralda (Tom Hardy), który ma na sumieniu i inne grzeszki, dąży do pomszczenia swoich krzywd, ale odczuć się to da raczej pod koniec filmu, podczas gdy jego trzonem pozostaje wątek survivalowy. Na pierwszy plan wychodzi zdobywanie pożywienia, opatrywanie ran i ciągłe uważanie, by nie spotkać Indian lub kręcącego się po okolicy tałatajstwa. Całkiem spoko, biorąc pod uwagę, że twórcy postarali się, by choćby przepłynięcie rzeki z lodowatą wodą w zimie wypadło przekonująco, a nie na zasadzie odhaczenia kolejnego efektownego punktu.


   I tak jak od paru lat panuje tendencja do pokazywania Dzikiego Zachodu bez upiększeń: surowym, biednym i brudnym, tak Inarritu wykonuje tę samą robotę, tyle że biorąc się za "przedwesternowy" okres. I ten świat jest jeszcze dzikszy, a ludzie żyją w jeszcze bardziej ekstremalnych warunkach niż czterdzieści lat później. Byłoby to świetne tło dla całej historii, niestety twórcy zdecydowali się wysunąć te obrazki mocno naprzód co jak już wspomniałem strasznie spowalnia i rozcieńcza akcję.

   Ja jednak wolałbym cieszyć oczy scenami walk w wydaniu Lubezkiego, gdzie kamera okrąża pędzących konno Indian. Przeskakuje z jednej postaci na drugą w momencie śmierci delikwenta, a wokół fruwają strzały. Coś niesamowitego, tak inne od ciągle głównie praktykowanych ujęć ze statyczna kamerą. Może innym razem.


niedziela, 29 maja 2016

Geneza i ewolucja planety małp.

   Jak przez mgłę pamiętam Planety małp z lat 60' i 70', a oglądałem je w miarę często, bo ojciec lubił tę serię prawie tak bardzo jak Godzille, a co za tym idzie nie przepuścił żadnej okazji, gdy leciały na niemieckich kanałach lub rzadziej, w polskiej telewizji. I tak pamiętam, że dwa pierwsze filmy były naprawdę spoko, z interesującą, zaskakującą, a przy tym spójną fabułą. Bezsprzecznie klasyka sci-fi. Charakteryzacje i scenografia mimo już pewnego wieku w latach 90' ciągle robiły wrażenie i cieszyły wprowadzając widza w ten fantastyczny świat. A kolejne? Ano, kolejne zaczęły śmierdzieć starym, odgrzewanym na siłę kotletem. Pomijam już rozmaite telewizyjne produkcje, bo było tego sporo, ale trzy następne części kinowe powstały ewidentnie na siłę, technicznie i merytorycznie mniej starannie, ale co tam, oglądało się, tak jak wszystkie Godzille, mimo iż był lepsze i gorsze. Wiele lat później swych sił z małpim światem postanowił spróbować Tim Burton i chociaż z pewnością oglądałem jego dzieło to pamiętam z niego jeszcze mniej niż z tych z lat 70'. W zasadzie to tyle tylko, że wyszła z tego jakaś kicha. Dlatego też gdy parę lat temu ktoś po raz kolejny zdecydował się opowiedzieć tę historię, to po prostu zlałem sprawę, nie wierząc, że może się to udać.


   Tymczasem Geneza i Ewolucja planety małp to całkiem udane prequele oryginalnej Planety Małp z 1968 roku. Ba! są o wiele lepsze, niż Podbój Planety Małp i Bitwa o Planetę Małp, które też były jej prequelami, ale jak wspomniałem niezbyt udanymi, mimo niewielkiego rozstrzału czasowego od oryginału. W najnowszych filmach Wyatta i Reevesa narodziny i rozwój inteligentnych małp są o wiele bardziej wiarygodnie przedstawione (w tych starych jak dobrze pamiętam jakaś choroba wybiła psy i koty, więc ludzie zaczęli trzymać małpy w roli zwierzątek domowych, a te po latach kontaktu z ludźmi zaczęły przejawiać inteligencję). Zaczyna się od leku na Alzheimera, który testowany na szympansach wprowadza zmiany w ich organizmach, podnosząc poziom IQ, ale prawdziwej rewolucji dokonują ludzie, którzy uczą głównego małpiego bohatera Ceasara nowych rzeczy i od których on sam wiele podpatruje, szczególnie że wiedziony zazdrością i poczuciem odmienności chce im dorównać np. w umiejętności jedzenia sztućcami czy swobodzie poruszania. Nie może się on pogodzić z tym, że choć traktowany lepiej od innych małp to ciągle musi być prowadzany na smyczy, je rękoma i nie ma przyjaciół na poziomie, bo dla szympansów jest za mądry, a dla ludzi ciągle zbyt dziki.


   W nowej odsłonie serii trochę rażą mnie efekty komputerowe, ale rozumiem, że filmowcy nie są jeszcze na takim etapie rozwoju, by wyglądało to naturalnie. Tym razem wykażę się zrozumieniem, bo przecież i stare metody nie były doskonałe, a ciekawie i sensownie opowiedziana historia zdecydowanie rekompensuje te mankamenty, czy wręcz czyni je nieistotnymi. Twórcy szczęśliwie uniknęli też sentymentalnych momentów, których obawiałem się, widząc że Ceasar żyje w domu swego opiekuna i jest traktowany jak członek rodziny, co przy jego mentalno-fizycznych ograniczeniach musiało doprowadzić w końcu do wspomnianej wcześniej frustracji, a to mogło sie skończyć jakimiś rzewnymi, melodramatycznymi kawałkami. Szczęśliwie jak na sci-fi przystało na pierwszym planie postawiono nieprawdopodobne zdarzenia mające odmienić losy świata, a gniew i gorycz Ceasara wykorzystano jako ich motor napędowy. Jasno przy tym jest ukazane, że ludzie traktujący inteligentne małpy jako zagrożenie, sami odpowiadają za ich powstanie i raz jeszcze przewija się stara filmowa mądrość, że człowiek nie powinien bawić się w Boga. A budzące taką grozę małpy w rzeczywistości chcą jedynie uciec, by żyć w spokoju na odludziu i tylko niektóre z nich wykazują agresywne zachowania, co zresztą jest efektem krzywd wyrządzonych im przez ludzi.


   Warto zwrócić też uwagę na easter eggs, np. info o pierwszej załogowej misji na Marsa, która przepada w kosmosie (znajome?), albo w którymś momencie Ceasar bawi się... miniaturową Statuą Wolności. Zresztą samo imię bohatera pochodzi od pierwszego przywódcy małp z wcześniejszych prequeli. Aż ciekaw jestem czy więcej było takich smaczków, niestety zbyt słabo pamiętam stare filmy.

   Drugą część, Ewolucję, polecam obejrzeć ciągiem, zaraz po Genezie, gdyż rzecz jasna są ze sobą ściśle powiązane, a przy tym równie dobre, choć skrajnie różne. Akcja rozgrywa się w post apokaliptycznym świecie parę lat po wielkiej ucieczce Ceasara i jego stada. Większość ludzkości wymarła, wybita przez wirusa, a nieliczni odporni i ocaleli próbują odbudować cywilizację. Utworzywszy sobie strefę kwarantanny-fort w części opustoszałego San Francisco starają się uzyskać energię elektryczną ze znajdującej się za lasem tamy wodnej. Myk w tym, że las należy do małp i wysłana tam niewielka ludzka ekspedycja uświadamia oba gatunki o swoim istnieniu.


   Scenariusz został tu kapitalnie przemyślany. Małpy zdążyły się już nieźle zorganizować i osiągnąwszy zamierzony w czasie wielkiej ucieczki cel, żyją teraz w harmonii z naturą, nie wykazując potrzeby do opuszczania lasu. Po obu stronach barykady mamy zarówno dobrych ludzi/małpy jak i złych, którzy siłą rzeczy ciągle mącą i prowadzą do zwad, a dalej wojny, na którą nie stać żadnej ze społeczności. Tak jak w starych filmach z lat 60' i 70', widać że wykształcenie się nowego gatunku i stworzenie przez niego cywilizacji nie jest, aż taką wielką zmianą jak mogłoby się wydawać. Inteligentne małpy poza wyglądem niewiele różnią się od ludzi. Wiedzione tymi samymi pragnieniami i lękami popełniają podobne błędy, ale potrafią też wykazać równie wielką szlachetność. 

   Zwaśnione grupy najbardziej dzieli chyba technologiczna przepaść. Ludzie ciągle mają tu przewagę dysponując bardziej śmiercionośną bronią czy (w mniejszym stopniu istotnymi) środkami lokomocji. Ich słabością jest wyczerpanie po latach chaosu, brakuje im organizacji i zdeterminowania. Małpy tym czasem są zwartą i zdyscyplinowaną grupą, zachłyśnięci wolnością i ciągle pamiętający niedawne ciężkie czasy pod ludzkim panowaniem gotowe są do upadłego walczyć o wolność. Dodatkowym atutem okazuje się fakt, że opanowanie ludzkiej technologii wcale nie jest takie trudne.


   I tu jak pierwszej części uniknięto rzewnych kawałków. Pojedyncze sympatie międzygatunkowe są ukazane w sposób subtelny i nie rażący łopatologią. Nie ma też żadnych oszołomów wzywających do pokoju w imię międzygatunkowej miłości. Pacyfiści po obu stronach są pragmatyczni, wiedzą że wojna przyniesie ogromne straty nawet w przypadku zwycięstwa. Jednocześnie scenarzyści nie poszli na łatwiznę, rozwiązania z pozoru prostych problemów okazują się wymagać od bohaterów więcej wysiłku, co koniec końców sprawia, że film jest naprawdę dobrą rozrywką, a nie kolejną z pozycji "zobaczyć i zapomnieć".

 

piątek, 27 maja 2016

Czas wojny (War Horse) 2011 reż. Steven Spielberg

   Można powiedzieć, że to piękna historia o miłości, przyjaźni i oddaniu. Wzruszająca opowieść o dwóch przyjaciołach, którzy na lata zostali rozdzieleni i przeszli przez piekło wojny, by w końcu się odnaleźć.

Albo... można spojrzeć na to tak, że to historia konia pechowca jakich mało. Najpierw licytują się o niego dwa głupki, z których żadnemu tak naprawdę nie jest on potrzebny (ot taka fanaberia). Jak na złość licytację wygrywa biedny głupek, przez co elegancki konik jeździecki zostaje sprowadzony do roli muła zaprzęgowego. A że głupota nie popłaca to durny wieśniak musi w końcu konika sprzedać, przez co ten trafia w ręce wojskowego i wyrusza na front (a mógł sobie skubać trawkę na polance).




   Czas wojny to w sumie taka bajka dla małych i dużych, można by powiedzieć, że nawet w disneyowskim stylu (nawet widzę to w wersji rysunkowej). Historie konia i stających na jego drodze ludzi są mocno przerysowane, a z każdej możliwej strony wlewają nam się fale melodramatyzmu. Ten efekt wzmacniają jeszcze zdjęcia, bezspornie piękne, ale trochę nierealne. Momentami bajecznie cudne i uderzające feerią żywych kolorów, z sielankowymi plenerami jak (właśnie) z bajek Disneya, a jeśli akurat konikowi dzieje się krzywda to mroczne i posępne, ale... też w pewien sposób malownicze.

   Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że Czas wojny to jednocześnie kawał dobrego kina wojennego. Sceny batalistyczne wbijają w fotel swym rozmachem i dopracowaniem. Szczególnie szarża kawaleryjska na początku i szturm na okopy na końcu filmu. W każdej minucie widać ogrom pracy jaki włożyć musieli twórcy, angażując setki statystów, zadbawszy o kostiumy i rekwizyty, ba, nawet pola bitew wyglądają epicko, a nie jak przypadkowy bajzel. Oglądać możemy pojazdy i działa z epoki i to nie gdzieś tam przelotnie, a w całej okazałości. A jakby tego było mało to mimo iż wykorzystano sporo efektów specjalnych to szczęśliwie nie widać tak irytujących zawsze efektów komputerowych.



   I gdy myślę o tym filmie to nasuwa mi się od razu porównanie do 1920 Bitwy warszawskiej Hoffmana z tego samego roku i przedstawiającej wydarzenia z tego samego okresu. Niestety sześciokrotną różnicę w budżetach widać od razu. W przeciwieństwie do nas Amerykanie nie pokazują dwudziestu wojaków dając w domyśle do zrozumienia, że jest ich dwustu tylko naprawdę widzimy dwustu umundurowanych i uzbrojonych mężczyzn. A u nas te braki jeszcze na domiar złego kryto marnymi efektami specjalnymi, heh. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni.

   Tymczasem pozostaje mi polecić Czas wojny, bo to całkiem lekki film, szczególnie że przez ciągłe zmiany miejsca i właścicieli historia konia Joeya jest mocno urozmaicona i na pewno każdy znajdzie tu jakiś ciekawy wątek dla siebie.


wtorek, 24 maja 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Kochaj" w kinie Atlantic w Warszawie.

Dokładnie jak w tytule. Mam dwuosobową wejściówkę na pokaz tego filmu 1 czerwca o godzinie 18.30.


O Kochaj:

Prawdziwa babska przyjaźń i poszukiwanie miłości, to wątki przewodnie „Kochaj” – nowej komedii producentów kinowego przeboju „Mój rower”. W doborowej obsadzie: Olga Bołądź, Roma Gąsiorowska, Aleksandra Popławska, Magdalena Lamparska i nieczęsto oglądana na wielkim ekranie Małgorzata Kożuchowska. „Kochaj” to opowieść o czterech dziewczynach z wielkiego miasta, które – każda na swój sposób – pragną być kochane. 

Sawa (Olga Bołądź) wkrótce wychodzi za mąż za Jurka (Mikołaj Roznerski), o którym jej przyjaciółki mówią: „facet marzeń z wmontowanym genem idealnego męża i ojca”. Jednak Sawę zaczynają ogarniać coraz większe wątpliwości, czy to właśnie Jurek jest tym jednym, jedynym… Zwłaszcza, że na horyzoncie pojawił się przystojny aktor – Krzysztof (Michał Czernecki). Do ceremonii zostało kilka godzin. W umówionym miejscu zbiórki, przed wieczorem panieńskim, stawiają się najlepsze przyjaciółki Sawy – lubiąca adrenalinę Anka (Roma Gąsiorowska-Żurawska), miłośniczka Orientu Weronika (Magda Lamparska) i perfekcyjnie zorganizowana gwiazda telewizji Oliwia (Aleksandra Popławska). Nie ma jedynie przyszłej panny młodej…


Co musicie zrobić by wygrać? Proste, ponieważ jesteśmy przy temacie ślubów i kobiecego kina, to liczę na propozycje tego typu filmów. Kto mnie przekona do swojego tytułu ten dostaje wejściówkę. Na zgłoszenia czekam w komentarzach pod tym wpisem do 31. 05. 2016 r. do godziny 16. Pamiętajcie zostawić też do siebie maila, bym mógł się skontaktować ze zwycięzcą.

No i jak to mówią gospodarze całej zabawy: do zobaczenia w kinie


poniedziałek, 23 maja 2016

Sicario (2015) reż. Denis Villeneuve

   Denis Villeneuve zaczyna swój film z grubej rury. Jesteśmy świadkami policyjnego nalotu, w czasie którego amerykańscy stróże prawa znajdują w domu należącym do meksykańskiego bossa narkotykowego mnóstwo trupów. Bestialsko pomordowanych ofiar jest tak dużo i są pochowane w taki sposób, że policjantom przychodzi rozbierać budynek na części. Póki coś nie wybucha.

   Po takim wstępie nie ma co się łudzić, że czeka nas klasyczne kino sensacyjne. W Sicario twórcy starają się nam ukazać realia amerykańsko-meksykańskiego pogranicza bez żadnych upiększeń, ani przemilczeń. I mimo iż czas westernów dawno minął, to tutaj Dziki Zachód trwa w najlepsze. Narkotykowi mafiozi i ich świat nie są na marginesie społeczeństwa. To oni narzucają swoje reguły w przygranicznym Juarez nie kryjąc się przed sprawiedliwością jak mysz pod miotłą, a tocząc z lokalnymi władzami równą walkę, czego dobitnym przykładem są policyjne pick-upy z CKM-ami na pakach i miasto, które nieustannie rozbrzmiewa seriami z karabinów czy wystrzałami z pistoletów. A mimo to zwykli ludzie próbują żyć normalnie. Nawet jeśli akurat głowa rodziny jest skorumpowanym gliniarzem pracującym dla kartelu. Jak się wkrótce okazuje granice między dobrem, a złem łatwo się tu zacierają, a nie każdego należy oceniać od razu.


   Nie dziwi więc, że Amerykanie zwalczający ten narkotykowy biznes, prócz polowania na przestępców u siebie, urządzają też bezprawne operacje za meksykańską granicą, dostosowując się do narzuconych przez bandytów zasad. I jak na prawdziwych stróżów prawa rodem z westernu przystało nie patyczkują się z przesłuchiwanymi odstawiając obowiązujące przepisy na bok, byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Ich niekonwencjonalne metody przynoszą bezsprzecznie efekty, z czym trudno się pogodzić głównej bohaterce, która dołącza do zespołu walczącego z narkotykową mafią. Zszokowana regularną wojną, o której nie wie i nie dowie się świat, kobieta nie potrafi się pogodzić z brutalnymi działaniami swoich towarzyszy, mimo iż nie może im odmówić skuteczności. Tym bardziej, że wszystkie plany trzymane są przed nią w tajemnicy, czyniąc z niej jedynie biernego uczestnika wydarzeń.

   Historia przedstawiona jest w bardzo realistyczny sposób, ale też trochę zakrawa na wyciskacza łez, bo chociaż meksykańskie zbiry są okrutne to zaraz widzimy, że wielu ku przestepczości skierowało się z braku innych możliwości. Wystarczy rzut okiem na Juarez: wszędzie bieda, tłumy ciągną za pracą w kierunku USA, a przecież każdy ma rodzinę do wykarmienia, więc jeśli nie dostanie pracy na miejscu, ani nie uda mu się to nielegalnie w USA, wtedy pozostaje ostatnia możliwość zarobku - praca dla kartelu.


   Film bezsprzecznie zwraca uwagę na pewien problem, ale wbrew pozorom nie daje recepty na jego rozwiązanie, bo o ile Sicario pokazuje jak skutecznie dokopać handlarzom narkotyków, udowadniając że dla wyższego dobra należy porzucić czystą grę. Tyle że to półśrodki, a nie sposób na definitywne rozprawienie się z narkotykową mafią. Bo jak przyznaje, w którymś momencie jeden z bohaterów: ich działania problemu nie rozwiążą, tylko trochę pokrzyżują szyki przestępcom, rozwiązaniem byłoby jedynie przekonanie ludzi, by przestali brać dragi. Zresztą nawet wtedy bieda w Meksyku, by nie zniknęła, tylko ludzie związani z handlem narkotykami straciliby zarobek.


sobota, 21 maja 2016

Outcast: Opętanie (2016) reż. Adam Wingard [serial]

   Seriali z zasady nie oglądam, bo szkoda mi na nie czasu, ale gdy dostałem info, że będę mógł obejrzeć pierwszy odcinek Outcast: Opętanie jeszcze przed premierą, która jest 4 czerwca to pomyślałem, a co tam, pewnie będzie fajnie i choć raz będę z czymś na czasie, zamiast nadrabiać po miesiącach/latach (Gra o tron ciągle na mnie czeka).

   Filmy o egzorcystach zasadniczo lubię, do dziś mam sentyment do Egzorcysty, a także bardzo lubię Rytuał z Hopkinsem. W Outcast: Opętanie schemat jest w dużej mierze podobny: opętany dzieciak, twardy duchowny i wszystkie te szmery bajery z lewitowaniem, nadludzką siłą czy zaglądaniem ludziom w umysły.

   Nowość to inne metody walki z demonem, jego przeciwnicy ciągle korzystają z Pisma Świętego, krzyża i wody święconej, ale dochodzą też pięści, bo partner pastora nie patyczkuje się z bestią, wkurzony zaczyna okładać opętanego dzieciaka na oślep. I to właśnie on jest najciekawszym elementem tej układanki i powiewem świeżości, bo to nie kleryk czy też młody ksiądz z powołaniem, ani żaden samozwańczy Van Helsing, a mimo to (wbrew sobie) jest wyjątkowy i niebezpieczny dla sił nieczystych. Kyle Barnes jest młodym facetem, który żyje z dala od ludzi, a w zasadzie wegetuje, bo nie chce mu się chodzić nawet po zakupy, więc żywi się wynajdowanymi w różnych zakamarkach domu resztkami. Nie sprząta, nie dba o higienę, nie przejmuje się brakiem wody i prądu. Jedynie myślami wraca od czasu do czasu do koszmarów ze swojej przeszłości. A w tej przeszłości można znaleźć całkiem sporo wskazówek na przyszłość.


   Myk w tym, że on już kiedyś zmierzył się z mrocznymi mocami i gdy po raz kolejny atakują one kogoś z okolicy, to pomoc Barnesa staje się niezbędna pastorowi. Tymczasem demon się nie patyczkuje, już pierwsza scena pokazuje nam roztrzęsionego chłopca, który rozbija głową robaka chodzącego po ścianie, zjada go, a potem zaczyna rozgryzać własny palec. Twórcy uczciwie dają nam do zrozumienia, że tutaj zabawa będzie na ostro.

   Charakterystyczne jest też miejsce, w którym rozgrywa się akcja Outcast: Opętanie, to niewielka amerykańska mieścina Rome (przypadek?), gdzie życie płynie powoli, a wieści rozchodzą się błyskawicznie. Gdy zaś dochodzi do opętania (nie pierwszego jak się okazuje) to pastor nie dzwoni po pomoc do swojego biskupa, ani nie śle wezwań o pomoc do katolickiej konkurencji, która zdawałoby się ma większe doświadczenie w tej robocie. O nie, wielebny Anderson samotnie rusza do walki, ale dopiero z Kylem u boku jest w stanie coś zdziałać.

   I tak, podsumowując, muszę przyznać, że całkiem mi się podobało. A skoro już zakosztowałem to kto wie, czy nie sięgnę po więcej. W końcu te seriale nie są takie złe ;)

   Za seans dziękuję stacji Fox, miło że o mnie pomyśleliście :D


piątek, 20 maja 2016

Wszystko za życie (Into the Wild) 2007 reż. Sean Penn

   Zawsze marzyłem o dalekich i długich podróżach. Niestety nigdy nie miałem pieniędzy, czasu, a najbardziej to chyba wiary, że jednak można. Potem przyszła rodzina, dom, gówniana, lecz łudząca perspektywami praca i pozostałem z żalem. Z czasem został przytłumiony jakimiś niewielkimi życiowymi sukcesami, ale i tak pragnienie wielkiej przygody co jakiś czas powraca. W sumie nadal mam nadzieję, że jeszcze zaświeci dla mnie słońce.

   Wyobraźcie więc sobie jakie wrażenie musiał na mnie zrobić film o chłopaku, który zaraz po skończeniu liceum rusza w drogę. Nie wie jeszcze dokładnie gdzie i jakim sposobem, ale nie czekając, aż jakiś konkretny plan wykrystalizuje się w jego głowie ucina kontakt z rodziną i zaczyna szukać nowej drogi w życiu. Początkowo nieco radykalnie, bo pozbywa się też wszystkich pieniędzy, dopiero później uświadomiwszy sobie, że czasem nie da się bez nich obyć. Sam zaś pomysł życia w drodze, przemierzając kraj to coś cudownego. Nie ma co prawda luksusów, bywa niewygodnie, niebezpiecznie, a w oczy może zajrzeć głód, ale z drugiej strony ogrom doświadczeń i nowych przeżyć wszystko to wynagradza. Chłopak ma okazję posmakować czegoś czego większość ludzi nigdy nie spróbuję i jak się okazuje nie jest to wcale trudne do osiągnięcia.


   I o ile to już jest ciekawa przygoda, to dopiero druga część planu Alexandra Supertrampa (jak sam siebie nazywa porzuciwszy prawdziwe nazwisko) rzuca na kolana. Chłopak wyrusza na Alaskę, by spróbować swych sił w całkowitej dziczy. Ani przez chwilę nie brakuje mu wiary w powodzenie planu, ani też odwagi. Razi nieco jego niewystarczające przygotowanie, ale przyćmiewa je jego postawa, szczera, ciekawa, otwarta. Tymczasem los rzuca mu pod nogi coraz to kolejne przeszkody - zwierzęta okazują się nie bywać w okolicy, gdy rusza na polowanie, a strumień zamienia się w porywistą rzekę odcinając możliwość powrotu. Jednak Alexander nie poddaje się. Idą za tym i metafizyczne pobudki, chłopak szuka sensu życia, wewnętrznej harmonii, a także chce po prostu wyrwać się od cywilizacji, której nie znosi. Są to oczywiście poszukiwania i chęć spróbowania wszystkiego, bo o ile życie w głuszy, choć ekstremalnie trudne daje mu satysfakcję to i na wsi czy w niewielkich społecznościach, gdzie wcześniej był odnajdywał się równie dobrze.

   Smuci jedynie jego zbyt lekkie podejście i brak przygotowania do takiej eskapady, co raz za razem mści się na nim. Z początku drobnymi utrudnieniami, a z czasem, gdy przedsięwzięcie nabiera rozmachu coraz większymi niebezpieczeństwami. Inna sprawa, że to pójście na żywioł jest w dużej mierze jego siłą napędową. I takie też podejście zapewnia mu po drodze nowych przyjaciół i ciekawe znajomości, z których w mniejszym lub większym stopniu korzysta. Tak czy inaczej niesamowity jest widok tego wędrującego i gwiżdżącego na współczesny świat młodzieńca. Jakby zupełnie nic sobie z tego nie robił, że wokół samoloty (co akurat często jest akcentowane), samochody, wielkie miasta i komputeryzacja. Udowadnia że nawet w naszych czasach, w rozwiniętym kraju można odciąć się od cywilizacji. A jest to możliwe nawet z dnia na dzień.


środa, 18 maja 2016

Alaska - duch dzikiej przyrody (Alaska: Spirit of the Wild) 1997 reż. George Casey

   Filmy przyrodnicze można podzielić na dwa rodzaje: dobre i źle zrealizowane. Sam temat nigdy nie straci na aktualności, myk tylko w tym, by sensownie i sprawnie technicznie go przedstawić.

   Nie przypadkiem obejrzałem dziś Alaska - duch dzikiej przyrody. Otóż mam za sobą seans Wszystko za życie, który to film zrobił na mnie kolosalne wrażenie (o czym niedługo), więc idąc za ciosem postanowiłem wchłonąć jeszcze trochę tego pierwotnego piękna natury, choćby i w postaci filmu dokumentalnego.

   Na początku narrator (Charlton Heston w oryginale, a w polskiej wersji nie wiem) opowiada nam o epoce zlodowaceń, która miała istotny wpływ na obecny wygląd Alaski. Lodowce i obniżony poziom wód pozwoliły przejść z terenów Azji rozmaitym zwierzętom i ludziom, z których część poszła dalej na południe Ameryki, a część została tam na północy czyniąc ten bezkresny obszar tak niezwykłym, a dzięki surowemu klimatowi pierwotnie zachowanym do dziś.

   Filmy przyrodnicze mają to do siebie, że za bardzo nie ma co o nich pisać, trzeba je zobaczyć. Tu twórcy dają nam piękne zdjęcia zarówno z ziemi jak i z lotu ptaka, a nawet zdjęcia podwodne. Poznajemy Alaskę o różnych porach roku, poczynając od zimy, na chwilę przed krótkim trzymiesięcznym latem, w czasie którego przyroda eksploduje tam życiem, po następującą po nim kolejną zimę, która zamyka ten cykl.

   Nie wiem czy przedstawiono tu wszystkie zwierzęta zamieszkujące tę krainę, ale liczba i rozmaitość tych, które poznajemy jest naprawdę imponująca i co ciekawe wiele z nich to znane nam z naszych stron gatunki.

   Piękno Alaski oczarowuje, naprawdę. Aż nie chce się wierzyć ile można tam spotkać zieleni i rozmaitych stworzeń. Większość z nas zapewne zna ten amerykański stan z filmów jako krainę wiecznego zimna, niczym Syberia, podczas gdy są momenty kiedy oba te miejsca na krótką chwilę zmieniają się nie do poznania.

   A i wielomiesięczna zima zasługuje na potraktowanie łaskawszym okiem, gdyż to jej właśnie zawdzięczamy, że te ziemie pozostały do dziś niemal całkowicie dziewicze. Odludne, niedostępne tereny, prawdziwy skarb w tym tak szybko dewastowanym świecie.

   Ale czym byłby film przyrodniczy bez odpowiedniego tła dźwiękowego. Warunki życia, bądź też przeżycia mieszkańców Alaski poznajemy w rytm z reguły dobrze dobranej i pięknej muzyki. Wesołej i skocznej, gdy patrzymy na bawiące się uchatki, energicznej i nieco ponurej w czasie wilczego polowania, czy po prostu relaksującej w momencie, w którym narrator nie zdradza nam żadnych tajemnic, a jedynie pozwala się cieszyć zapierającymi dech w piersiach widokami dzikiej natury.

   Wiele się dzięki temu filmowi nauczyłem. Poznałem gatunki, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia, przypomniałem sobie jak niesamowitymi rybami są łososie, płynące setki kilometrów pod prąd i pod górę, by dać nowe życie, czy choćby dowiedziałem się czemu lód na lodowcach bywa niebieski. Niesamowite było też zobaczyć żyjących tam ludzi, tych w miastach z wieżowcami jak i plemiona Inuitów pielęgnujących tradycje przodków.

   Takie filmy to piękny dowód na to jak wspaniała i skomplikowana jest przyroda, a mimo to niezakłócona ingerencją człowieka działa idealnie. Wszystkie jej elementy doskonale ze sobą współgrają, nawet w tak surowych warunkach jak na Alasce.

   Serdecznie polecam, tym bardziej, że Alaska - duch dzikiej przyrody jest dostępna w całości i z lektorem na YT:

wtorek, 17 maja 2016

Jak w 3 krokach zmierzyłem się z Avengersami.

   Jakoś tak ostatnio sporo się kręcę wokół tych filmów z superbohaterami. Zaczęło się od Deadpoola, który miał być "inny" i tym samym zdołał mnie zaciekawić, bo jak nie lubię wszystkich tych marvelowskich wariacji tak uznałem, że a nuż da się to fajnie zrobić. Nie dało się, o czym już pisałem i pewnie na tym bym skończył moją przygodę z superherosami, ale coś mnie tknęło. No bo jak już pluć to przynajmniej wiedzieć na co. I wziąłem się za ten Czas Ultrona, bo jakoś tak mi się kołysał w pamięci, że to w miarę świeża sprawa. Obejrzałem, ledwo dotarłszy do końca i już miałem naprawdę zrezygnować z tematu, ale trochę jeszcze poczytałem komentarzy, a w nich czarno na białym, że Ultron to kupa. Może i faktycznie trafiłem najgorzej z możliwych myślę sobie, ale sięgnąłem do pamięci, a tam jakieś skrawki Iron Manów i innych Hulków, które kiedyś obejrzałem. Niezbyt atrakcyjne skrawki, ale ciągle lepsze niż cholerny Ultron. Myślę sobie, a niech mnie! Spróbuję tych starszych Avengersów! Najwyżej przed snem będę musiał sobie zaaplikować podwójną dawkę miętki. No i spróbowałem. Wystarczyła zwykła porcja ziółek.

   Jeśli chodzi o to całe filmowe zamieszanie z filmami Marvela to przyznać muszę uczciwie, że są lepsze i gorsze. Przy czym lepsze wcale nie oznacza dobre. Z jednej strony to filmy skierowane do młodzieży na co wskazuje to upierdliwe, odbierające radość oglądania PG-13, ale patrząc na budżety i rozmach tych produkcji staje się jasne, że głównym targetem są dorośli. To strasznie niefajny kompromis (no chyba, że dla dzieciaków), bo chętnie bym od czasu do czasu obczaił jakieś barwne , ale i lekkie widowisko sci-fi, z tym że nie tak ugrzecznione.

   Inna sprawa to efekty specjalne, które szczerze powiedziawszy mocno mnie zawiodły. Pierwsza scena z Ultrona to pościg po lesie, niestety tak chamsko widać, efekty komputerowe, że mnie to zniechęciło. A przecież przy o 100 mln $ mniejszym budżecie Miller zrobił w Mad Maxie wywalony w kosmos pościg po pustyni. Ja wiem, że tam nie było żadnych laserów i latających ludzi, ale z drugiej strony i na to znalazł by się sposób. Chyba nawet w Gwiezdnych Wojnach z lat 80' były lepsze efekty w podobnie dynamicznych scenach np. pościgu na planecie Ewoków. Może więc wystarczyło ograniczyć nieco ilość fajerwerków na rzecz ich jakości.

   Osłabia mnie też miałkość fabuł tych filmów. Jak byłem dzieciakiem, a później nastolatkiem to lubiłem oglądać na Fox Kids wszelkie animowane Spidermany, X-meny, Hulki i Iron Many, ba nawet Fantastyczne Czwórki (jak ja to pamiętam). To były takie dwudziestominutowe odcinki, z których z reguły każdy był zamkniętą historią. Prosta niewymagająca fabułka naszpikowana akcją i fajerwerkami. Całkiem spoko rzecz. Niestety pełnometrażowe adaptacje komiksów nie są bardziej rozbudowane fabularnie od tych starych odcinków z kanału dla dzieciaków, a przecież  mogło być inaczej. Bo jeśli już łożyć na coś miliony dolarów to niech to nie będzie jedynie przerost formy nad treścią, bo fajerwerki same się nie obronią przez ponad półtorej godziny. Niestety ja mocno się wynudziłem na tych wszystkich pościgach i walkach.

   Uczciwie też przyznać muszę, że niektóre z tych filmów mają nawet spoko postaci, rzecz jasna najbardziej się chyba wybija Stark grany przez Downey Jr. ze swą niewyparzoną gębą, celnymi dogryzkami i ciętymi ripostami na każdą okazję. O tyle fajny, że jak go określiła moja żona za tą bezczelną maską, kryje się gość, który jest nie tylko mocny w gębie, ale faktycznie pieruńsko zdolny i przygotowany na niemal każdą okazje. Inna sprawa, że z Iron Manem w całym tym filmowym uniwersum miałem stosunkowo najwięcej do czynienia i muszę zauważyć, że wypada on dość nierówno, zależnie od filmu albo zgarniając całe show, albo ledwo wybijając się spośród pozostałych. Bo pozostali, no cóż, dupy nie urywają. Nie urywa jej też Loki, którego po fali internetowej popularności miałem za największy osobowy atut całej tej maskarady. No nie, aczkolwiek w przeciwieństwie do reszty jest chociaż "jakiś".


poniedziałek, 16 maja 2016

KONKURS - do wygrania wejściówka na 40-lecia Maanamu w kinie Atlantic w Warszawie

   Impreza odbędzie się 24 maja 2016 roku o godzinie 18.30 w kinie Atlantic w Warszawie. W programie pokaz filmu dokumentalnego Ma nam być pięknie o historii zespołu, spotkanie z Korą i niespodzianki.

   Ja zaś mam dla Was konkurs, w którym do wygrania jest jedna dwuosobowa wejściówka na tę imprezę. Ponieważ mój blog jest typowo filmowy, a Maanam kojarzy mi się przede wszystkim z latami 80', to pytanie konkursowe brzmi: jaki jest Twój ulubiony film polski z lat 80' i dlaczego?

   Zgłoszenia przyjmuję w komentarzach pod tym wpisem do 23 maja 2016 roku do godziny 16.00. Zwycięzcą zostanie autor najciekawszej moim zdaniem odpowiedzi, o czym poinformuję go przez maila w związku z czym proszę byście pamiętali zostawić w komentarzu swój adres.


niedziela, 15 maja 2016

Little Boy (2015) reż. Alejandro Monteverde

   Filmy familijne to nie moja bajka, ale czasem zdarza mi się jakiś obejrzeć. I jakoś tak zupełnym przypadkiem trafiłem na Little Boy. Jego bohaterem jest właśnie chłopiec bardzo niskiego wzrostu przez co inne dzieci strasznie mu dokuczają, a jakby tego jeszcze było mało to jego ojciec rusza na front, by walczyć z Japończykami. Negatywnie nastawiony do żółtków dzieciak, wkrótce idzie ze swym bratem obrzucić dom jedynego w okolicy Japończyka kamieniami, po której to nieudanej eskapadzie w ramach pokuty ksiądz daje mu kartkę z uczynkami miłosierdzia względem ciała wmawiając, że to starożytna lista rzeczy, które pozwolą posiąść nadludzką moc (czyli ściągnąć ojca żywego do domu). Od siebie ksiądz dorzuca do listy jeszcze ósmy punkt - zaprzyjaźnić się z Hashimoto, Japończykiem, którego dom obrzucał kamieniami. I tak zaczyna się historia dwóch outsiderów i ich trudnej przyjaźni.

   Historia fajnie opowiedziana, którą dla bardziej wrażliwych można by określić wyciskaczem łez. I ja to doceniam, bo i takie filmy są potrzebne, ale tym co mnie bardziej urzekło w Little Boy były zdjęcia, trochę bajkowe, jakby podkolorowane, pięknie pokazujące Amerykę lat 40'. Druga rzecz to fajnie rozegrany finał, nie chciałbym spojlerować, ale powinien zadowolić i tych, którzy nie lubią happy endów i tych, którzy je lubią.

   Interesujące jest tło całej historii. Akcja rozgrywa się w Kalifornii, trwa wojna, mężczyźni idą na front (tu akurat by walczyć z Japończykami). Dowiadujemy się, że jeszcze niedawno funkcjonowały obozy, w których zamykano mieszkających w USA Japończyków, a po wypuszczeniu są traktowani przez sąsiadów jak piąta kolumna. I to chyba jedyny mroczny aspekt tego świata, bo poza rasistowskimi nastrojami, panuje totalna sielanka. Co ważniejsze zaś wydarzenia z życia głównego bohatera i jego rodziny mocno splatają się też z tym co dzieje się na froncie. Czyli taki film familijny ino w fajniejszej niż zwykle otoczce.


piątek, 13 maja 2016

Wydarzenia w kinie Atlantic w Warszawie

   Był ostatnio konkurs z kinem Atlantic w Warszawie, w którym można było zgarnąć dwuosobową wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu Modelka. To nie koniec atrakcji, bo zapowiada się wiele ciekawych wydarzeń związanych z filmem, czy też ludźmi filmu. Większość jest niebiletowana (szczegóły w linkach):


17 maj 2016 godz. 13:00
Spotkanie z Józefem Wilkoniem, autorem ilustracji do "Pana Tadeusza" z udziałem Grzegorza Pawlaka oraz Radosława Popłonikowskiego
 
17 maj 2016 godz. 18:30
Premiera książki „Pani mnie z kimś pomyliła” Ilony Łepkowskiej
 
31 maj 2016 godz. 18:30
Jubel z okazji 80-tych urodzin Romana Wilhelmiego; goście: Grażyna Barszczewska,  Barbara Wrzesińska, Janusz Majewski, Maciej Prus, Henryk Talar, Marcin Rychcik
 
1 czerwca 2016 godz. 18:30
Pierwszy w Warszawie przedpremierowy pokaz filmu „Kochaj” z udziałem: Olgi Bołądź, Aleksandry Popławskiej, Magdaleny Lamparskiej, Mikołaja Roznerskiego oraz Marty Plucińskiej (scenariusz i reżyseria)
 
2 czerwca 2016 godz. 18:00
“Wszyscy jesteśmy z Kieślowskiego...” Spotkanie poświęcone twórczości reżysera i scenarzysty z udziałem: Marzeny Trybały, Dariusza Jabłońskiego, Jerzego Fedorowicza, Cezarego Harasimowicza, Krzysztofa Piesiewicza, Pawła Sala, Zbigniewa Zamachowskiego.
 
14 czerwca 2016 godz. 14:30
Edukacyjny pokaz specjalny filmu “Intruz” z udziałem reżysera Magnusa von Horna.
 
14 czerwca 2016 godz. 19:00
Pokaz spektaklu “The Audience” w ramach cyklu National Theatre Live.
 
16 czerwca 2016 godz. 18:00
90. urodziny Tadeusza Konwickiego w Pierwszy Dzień Lata. Goście:  Maria Konwicka, Maria Pakulnis, Zuzanna Łapicka, Maja Komorowska, Ewa Wiśniewska, Bronisław Komorowski, Janusz Anderman, Przemysław Kaniecki, Paweł Potoroczyn, Andrzej Titkow.
 
8 grudnia 2016 godz. 12:00 (tu jeszcze potwierdzamy GOSCI)
Wspólna debata nauczycieli i uczniów z Legendami Opozycji czasu Solidarności m. in.:
Ryszardem Bugajem, Zbigniewem Bujakiem, Andrzejem Celińskim, Mirosławem Chojeckim, Zbigniewem Janasem, Henryką Krzywonos, Ireną Lipowicz, Bogdanem Lisem, Janem Lityńskim, Karolem Modzelewskim, Januszem Onyszkiewiczem, Janem Rulewskim, Henrykiem Samsonowiczem,  Ludwiką i Henrykiem Wujcami.

13 grudnia 2016 godz. 14:30
Spotkanie z Chrisem Niedenthalem oraz z prof. Andrzejem Paczkowskim.