niedziela, 29 maja 2016

Geneza i ewolucja planety małp.

   Jak przez mgłę pamiętam Planety małp z lat 60' i 70', a oglądałem je w miarę często, bo ojciec lubił tę serię prawie tak bardzo jak Godzille, a co za tym idzie nie przepuścił żadnej okazji, gdy leciały na niemieckich kanałach lub rzadziej, w polskiej telewizji. I tak pamiętam, że dwa pierwsze filmy były naprawdę spoko, z interesującą, zaskakującą, a przy tym spójną fabułą. Bezsprzecznie klasyka sci-fi. Charakteryzacje i scenografia mimo już pewnego wieku w latach 90' ciągle robiły wrażenie i cieszyły wprowadzając widza w ten fantastyczny świat. A kolejne? Ano, kolejne zaczęły śmierdzieć starym, odgrzewanym na siłę kotletem. Pomijam już rozmaite telewizyjne produkcje, bo było tego sporo, ale trzy następne części kinowe powstały ewidentnie na siłę, technicznie i merytorycznie mniej starannie, ale co tam, oglądało się, tak jak wszystkie Godzille, mimo iż był lepsze i gorsze. Wiele lat później swych sił z małpim światem postanowił spróbować Tim Burton i chociaż z pewnością oglądałem jego dzieło to pamiętam z niego jeszcze mniej niż z tych z lat 70'. W zasadzie to tyle tylko, że wyszła z tego jakaś kicha. Dlatego też gdy parę lat temu ktoś po raz kolejny zdecydował się opowiedzieć tę historię, to po prostu zlałem sprawę, nie wierząc, że może się to udać.


   Tymczasem Geneza i Ewolucja planety małp to całkiem udane prequele oryginalnej Planety Małp z 1968 roku. Ba! są o wiele lepsze, niż Podbój Planety Małp i Bitwa o Planetę Małp, które też były jej prequelami, ale jak wspomniałem niezbyt udanymi, mimo niewielkiego rozstrzału czasowego od oryginału. W najnowszych filmach Wyatta i Reevesa narodziny i rozwój inteligentnych małp są o wiele bardziej wiarygodnie przedstawione (w tych starych jak dobrze pamiętam jakaś choroba wybiła psy i koty, więc ludzie zaczęli trzymać małpy w roli zwierzątek domowych, a te po latach kontaktu z ludźmi zaczęły przejawiać inteligencję). Zaczyna się od leku na Alzheimera, który testowany na szympansach wprowadza zmiany w ich organizmach, podnosząc poziom IQ, ale prawdziwej rewolucji dokonują ludzie, którzy uczą głównego małpiego bohatera Ceasara nowych rzeczy i od których on sam wiele podpatruje, szczególnie że wiedziony zazdrością i poczuciem odmienności chce im dorównać np. w umiejętności jedzenia sztućcami czy swobodzie poruszania. Nie może się on pogodzić z tym, że choć traktowany lepiej od innych małp to ciągle musi być prowadzany na smyczy, je rękoma i nie ma przyjaciół na poziomie, bo dla szympansów jest za mądry, a dla ludzi ciągle zbyt dziki.


   W nowej odsłonie serii trochę rażą mnie efekty komputerowe, ale rozumiem, że filmowcy nie są jeszcze na takim etapie rozwoju, by wyglądało to naturalnie. Tym razem wykażę się zrozumieniem, bo przecież i stare metody nie były doskonałe, a ciekawie i sensownie opowiedziana historia zdecydowanie rekompensuje te mankamenty, czy wręcz czyni je nieistotnymi. Twórcy szczęśliwie uniknęli też sentymentalnych momentów, których obawiałem się, widząc że Ceasar żyje w domu swego opiekuna i jest traktowany jak członek rodziny, co przy jego mentalno-fizycznych ograniczeniach musiało doprowadzić w końcu do wspomnianej wcześniej frustracji, a to mogło sie skończyć jakimiś rzewnymi, melodramatycznymi kawałkami. Szczęśliwie jak na sci-fi przystało na pierwszym planie postawiono nieprawdopodobne zdarzenia mające odmienić losy świata, a gniew i gorycz Ceasara wykorzystano jako ich motor napędowy. Jasno przy tym jest ukazane, że ludzie traktujący inteligentne małpy jako zagrożenie, sami odpowiadają za ich powstanie i raz jeszcze przewija się stara filmowa mądrość, że człowiek nie powinien bawić się w Boga. A budzące taką grozę małpy w rzeczywistości chcą jedynie uciec, by żyć w spokoju na odludziu i tylko niektóre z nich wykazują agresywne zachowania, co zresztą jest efektem krzywd wyrządzonych im przez ludzi.


   Warto zwrócić też uwagę na easter eggs, np. info o pierwszej załogowej misji na Marsa, która przepada w kosmosie (znajome?), albo w którymś momencie Ceasar bawi się... miniaturową Statuą Wolności. Zresztą samo imię bohatera pochodzi od pierwszego przywódcy małp z wcześniejszych prequeli. Aż ciekaw jestem czy więcej było takich smaczków, niestety zbyt słabo pamiętam stare filmy.

   Drugą część, Ewolucję, polecam obejrzeć ciągiem, zaraz po Genezie, gdyż rzecz jasna są ze sobą ściśle powiązane, a przy tym równie dobre, choć skrajnie różne. Akcja rozgrywa się w post apokaliptycznym świecie parę lat po wielkiej ucieczce Ceasara i jego stada. Większość ludzkości wymarła, wybita przez wirusa, a nieliczni odporni i ocaleli próbują odbudować cywilizację. Utworzywszy sobie strefę kwarantanny-fort w części opustoszałego San Francisco starają się uzyskać energię elektryczną ze znajdującej się za lasem tamy wodnej. Myk w tym, że las należy do małp i wysłana tam niewielka ludzka ekspedycja uświadamia oba gatunki o swoim istnieniu.


   Scenariusz został tu kapitalnie przemyślany. Małpy zdążyły się już nieźle zorganizować i osiągnąwszy zamierzony w czasie wielkiej ucieczki cel, żyją teraz w harmonii z naturą, nie wykazując potrzeby do opuszczania lasu. Po obu stronach barykady mamy zarówno dobrych ludzi/małpy jak i złych, którzy siłą rzeczy ciągle mącą i prowadzą do zwad, a dalej wojny, na którą nie stać żadnej ze społeczności. Tak jak w starych filmach z lat 60' i 70', widać że wykształcenie się nowego gatunku i stworzenie przez niego cywilizacji nie jest, aż taką wielką zmianą jak mogłoby się wydawać. Inteligentne małpy poza wyglądem niewiele różnią się od ludzi. Wiedzione tymi samymi pragnieniami i lękami popełniają podobne błędy, ale potrafią też wykazać równie wielką szlachetność. 

   Zwaśnione grupy najbardziej dzieli chyba technologiczna przepaść. Ludzie ciągle mają tu przewagę dysponując bardziej śmiercionośną bronią czy (w mniejszym stopniu istotnymi) środkami lokomocji. Ich słabością jest wyczerpanie po latach chaosu, brakuje im organizacji i zdeterminowania. Małpy tym czasem są zwartą i zdyscyplinowaną grupą, zachłyśnięci wolnością i ciągle pamiętający niedawne ciężkie czasy pod ludzkim panowaniem gotowe są do upadłego walczyć o wolność. Dodatkowym atutem okazuje się fakt, że opanowanie ludzkiej technologii wcale nie jest takie trudne.


   I tu jak pierwszej części uniknięto rzewnych kawałków. Pojedyncze sympatie międzygatunkowe są ukazane w sposób subtelny i nie rażący łopatologią. Nie ma też żadnych oszołomów wzywających do pokoju w imię międzygatunkowej miłości. Pacyfiści po obu stronach są pragmatyczni, wiedzą że wojna przyniesie ogromne straty nawet w przypadku zwycięstwa. Jednocześnie scenarzyści nie poszli na łatwiznę, rozwiązania z pozoru prostych problemów okazują się wymagać od bohaterów więcej wysiłku, co koniec końców sprawia, że film jest naprawdę dobrą rozrywką, a nie kolejną z pozycji "zobaczyć i zapomnieć".

 

piątek, 27 maja 2016

Czas wojny (War Horse) 2011 reż. Steven Spielberg

   Można powiedzieć, że to piękna historia o miłości, przyjaźni i oddaniu. Wzruszająca opowieść o dwóch przyjaciołach, którzy na lata zostali rozdzieleni i przeszli przez piekło wojny, by w końcu się odnaleźć.

Albo... można spojrzeć na to tak, że to historia konia pechowca jakich mało. Najpierw licytują się o niego dwa głupki, z których żadnemu tak naprawdę nie jest on potrzebny (ot taka fanaberia). Jak na złość licytację wygrywa biedny głupek, przez co elegancki konik jeździecki zostaje sprowadzony do roli muła zaprzęgowego. A że głupota nie popłaca to durny wieśniak musi w końcu konika sprzedać, przez co ten trafia w ręce wojskowego i wyrusza na front (a mógł sobie skubać trawkę na polance).




   Czas wojny to w sumie taka bajka dla małych i dużych, można by powiedzieć, że nawet w disneyowskim stylu (nawet widzę to w wersji rysunkowej). Historie konia i stających na jego drodze ludzi są mocno przerysowane, a z każdej możliwej strony wlewają nam się fale melodramatyzmu. Ten efekt wzmacniają jeszcze zdjęcia, bezspornie piękne, ale trochę nierealne. Momentami bajecznie cudne i uderzające feerią żywych kolorów, z sielankowymi plenerami jak (właśnie) z bajek Disneya, a jeśli akurat konikowi dzieje się krzywda to mroczne i posępne, ale... też w pewien sposób malownicze.

   Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że Czas wojny to jednocześnie kawał dobrego kina wojennego. Sceny batalistyczne wbijają w fotel swym rozmachem i dopracowaniem. Szczególnie szarża kawaleryjska na początku i szturm na okopy na końcu filmu. W każdej minucie widać ogrom pracy jaki włożyć musieli twórcy, angażując setki statystów, zadbawszy o kostiumy i rekwizyty, ba, nawet pola bitew wyglądają epicko, a nie jak przypadkowy bajzel. Oglądać możemy pojazdy i działa z epoki i to nie gdzieś tam przelotnie, a w całej okazałości. A jakby tego było mało to mimo iż wykorzystano sporo efektów specjalnych to szczęśliwie nie widać tak irytujących zawsze efektów komputerowych.



   I gdy myślę o tym filmie to nasuwa mi się od razu porównanie do 1920 Bitwy warszawskiej Hoffmana z tego samego roku i przedstawiającej wydarzenia z tego samego okresu. Niestety sześciokrotną różnicę w budżetach widać od razu. W przeciwieństwie do nas Amerykanie nie pokazują dwudziestu wojaków dając w domyśle do zrozumienia, że jest ich dwustu tylko naprawdę widzimy dwustu umundurowanych i uzbrojonych mężczyzn. A u nas te braki jeszcze na domiar złego kryto marnymi efektami specjalnymi, heh. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni.

   Tymczasem pozostaje mi polecić Czas wojny, bo to całkiem lekki film, szczególnie że przez ciągłe zmiany miejsca i właścicieli historia konia Joeya jest mocno urozmaicona i na pewno każdy znajdzie tu jakiś ciekawy wątek dla siebie.


wtorek, 24 maja 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Kochaj" w kinie Atlantic w Warszawie.

Dokładnie jak w tytule. Mam dwuosobową wejściówkę na pokaz tego filmu 1 czerwca o godzinie 18.30.


O Kochaj:

Prawdziwa babska przyjaźń i poszukiwanie miłości, to wątki przewodnie „Kochaj” – nowej komedii producentów kinowego przeboju „Mój rower”. W doborowej obsadzie: Olga Bołądź, Roma Gąsiorowska, Aleksandra Popławska, Magdalena Lamparska i nieczęsto oglądana na wielkim ekranie Małgorzata Kożuchowska. „Kochaj” to opowieść o czterech dziewczynach z wielkiego miasta, które – każda na swój sposób – pragną być kochane. 

Sawa (Olga Bołądź) wkrótce wychodzi za mąż za Jurka (Mikołaj Roznerski), o którym jej przyjaciółki mówią: „facet marzeń z wmontowanym genem idealnego męża i ojca”. Jednak Sawę zaczynają ogarniać coraz większe wątpliwości, czy to właśnie Jurek jest tym jednym, jedynym… Zwłaszcza, że na horyzoncie pojawił się przystojny aktor – Krzysztof (Michał Czernecki). Do ceremonii zostało kilka godzin. W umówionym miejscu zbiórki, przed wieczorem panieńskim, stawiają się najlepsze przyjaciółki Sawy – lubiąca adrenalinę Anka (Roma Gąsiorowska-Żurawska), miłośniczka Orientu Weronika (Magda Lamparska) i perfekcyjnie zorganizowana gwiazda telewizji Oliwia (Aleksandra Popławska). Nie ma jedynie przyszłej panny młodej…


Co musicie zrobić by wygrać? Proste, ponieważ jesteśmy przy temacie ślubów i kobiecego kina, to liczę na propozycje tego typu filmów. Kto mnie przekona do swojego tytułu ten dostaje wejściówkę. Na zgłoszenia czekam w komentarzach pod tym wpisem do 31. 05. 2016 r. do godziny 16. Pamiętajcie zostawić też do siebie maila, bym mógł się skontaktować ze zwycięzcą.

No i jak to mówią gospodarze całej zabawy: do zobaczenia w kinie


poniedziałek, 23 maja 2016

Sicario (2015) reż. Denis Villeneuve

   Denis Villeneuve zaczyna swój film z grubej rury. Jesteśmy świadkami policyjnego nalotu, w czasie którego amerykańscy stróże prawa znajdują w domu należącym do meksykańskiego bossa narkotykowego mnóstwo trupów. Bestialsko pomordowanych ofiar jest tak dużo i są pochowane w taki sposób, że policjantom przychodzi rozbierać budynek na części. Póki coś nie wybucha.

   Po takim wstępie nie ma co się łudzić, że czeka nas klasyczne kino sensacyjne. W Sicario twórcy starają się nam ukazać realia amerykańsko-meksykańskiego pogranicza bez żadnych upiększeń, ani przemilczeń. I mimo iż czas westernów dawno minął, to tutaj Dziki Zachód trwa w najlepsze. Narkotykowi mafiozi i ich świat nie są na marginesie społeczeństwa. To oni narzucają swoje reguły w przygranicznym Juarez nie kryjąc się przed sprawiedliwością jak mysz pod miotłą, a tocząc z lokalnymi władzami równą walkę, czego dobitnym przykładem są policyjne pick-upy z CKM-ami na pakach i miasto, które nieustannie rozbrzmiewa seriami z karabinów czy wystrzałami z pistoletów. A mimo to zwykli ludzie próbują żyć normalnie. Nawet jeśli akurat głowa rodziny jest skorumpowanym gliniarzem pracującym dla kartelu. Jak się wkrótce okazuje granice między dobrem, a złem łatwo się tu zacierają, a nie każdego należy oceniać od razu.


   Nie dziwi więc, że Amerykanie zwalczający ten narkotykowy biznes, prócz polowania na przestępców u siebie, urządzają też bezprawne operacje za meksykańską granicą, dostosowując się do narzuconych przez bandytów zasad. I jak na prawdziwych stróżów prawa rodem z westernu przystało nie patyczkują się z przesłuchiwanymi odstawiając obowiązujące przepisy na bok, byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Ich niekonwencjonalne metody przynoszą bezsprzecznie efekty, z czym trudno się pogodzić głównej bohaterce, która dołącza do zespołu walczącego z narkotykową mafią. Zszokowana regularną wojną, o której nie wie i nie dowie się świat, kobieta nie potrafi się pogodzić z brutalnymi działaniami swoich towarzyszy, mimo iż nie może im odmówić skuteczności. Tym bardziej, że wszystkie plany trzymane są przed nią w tajemnicy, czyniąc z niej jedynie biernego uczestnika wydarzeń.

   Historia przedstawiona jest w bardzo realistyczny sposób, ale też trochę zakrawa na wyciskacza łez, bo chociaż meksykańskie zbiry są okrutne to zaraz widzimy, że wielu ku przestepczości skierowało się z braku innych możliwości. Wystarczy rzut okiem na Juarez: wszędzie bieda, tłumy ciągną za pracą w kierunku USA, a przecież każdy ma rodzinę do wykarmienia, więc jeśli nie dostanie pracy na miejscu, ani nie uda mu się to nielegalnie w USA, wtedy pozostaje ostatnia możliwość zarobku - praca dla kartelu.


   Film bezsprzecznie zwraca uwagę na pewien problem, ale wbrew pozorom nie daje recepty na jego rozwiązanie, bo o ile Sicario pokazuje jak skutecznie dokopać handlarzom narkotyków, udowadniając że dla wyższego dobra należy porzucić czystą grę. Tyle że to półśrodki, a nie sposób na definitywne rozprawienie się z narkotykową mafią. Bo jak przyznaje, w którymś momencie jeden z bohaterów: ich działania problemu nie rozwiążą, tylko trochę pokrzyżują szyki przestępcom, rozwiązaniem byłoby jedynie przekonanie ludzi, by przestali brać dragi. Zresztą nawet wtedy bieda w Meksyku, by nie zniknęła, tylko ludzie związani z handlem narkotykami straciliby zarobek.


sobota, 21 maja 2016

Outcast: Opętanie (2016) reż. Adam Wingard [serial]

   Seriali z zasady nie oglądam, bo szkoda mi na nie czasu, ale gdy dostałem info, że będę mógł obejrzeć pierwszy odcinek Outcast: Opętanie jeszcze przed premierą, która jest 4 czerwca to pomyślałem, a co tam, pewnie będzie fajnie i choć raz będę z czymś na czasie, zamiast nadrabiać po miesiącach/latach (Gra o tron ciągle na mnie czeka).

   Filmy o egzorcystach zasadniczo lubię, do dziś mam sentyment do Egzorcysty, a także bardzo lubię Rytuał z Hopkinsem. W Outcast: Opętanie schemat jest w dużej mierze podobny: opętany dzieciak, twardy duchowny i wszystkie te szmery bajery z lewitowaniem, nadludzką siłą czy zaglądaniem ludziom w umysły.

   Nowość to inne metody walki z demonem, jego przeciwnicy ciągle korzystają z Pisma Świętego, krzyża i wody święconej, ale dochodzą też pięści, bo partner pastora nie patyczkuje się z bestią, wkurzony zaczyna okładać opętanego dzieciaka na oślep. I to właśnie on jest najciekawszym elementem tej układanki i powiewem świeżości, bo to nie kleryk czy też młody ksiądz z powołaniem, ani żaden samozwańczy Van Helsing, a mimo to (wbrew sobie) jest wyjątkowy i niebezpieczny dla sił nieczystych. Kyle Barnes jest młodym facetem, który żyje z dala od ludzi, a w zasadzie wegetuje, bo nie chce mu się chodzić nawet po zakupy, więc żywi się wynajdowanymi w różnych zakamarkach domu resztkami. Nie sprząta, nie dba o higienę, nie przejmuje się brakiem wody i prądu. Jedynie myślami wraca od czasu do czasu do koszmarów ze swojej przeszłości. A w tej przeszłości można znaleźć całkiem sporo wskazówek na przyszłość.


   Myk w tym, że on już kiedyś zmierzył się z mrocznymi mocami i gdy po raz kolejny atakują one kogoś z okolicy, to pomoc Barnesa staje się niezbędna pastorowi. Tymczasem demon się nie patyczkuje, już pierwsza scena pokazuje nam roztrzęsionego chłopca, który rozbija głową robaka chodzącego po ścianie, zjada go, a potem zaczyna rozgryzać własny palec. Twórcy uczciwie dają nam do zrozumienia, że tutaj zabawa będzie na ostro.

   Charakterystyczne jest też miejsce, w którym rozgrywa się akcja Outcast: Opętanie, to niewielka amerykańska mieścina Rome (przypadek?), gdzie życie płynie powoli, a wieści rozchodzą się błyskawicznie. Gdy zaś dochodzi do opętania (nie pierwszego jak się okazuje) to pastor nie dzwoni po pomoc do swojego biskupa, ani nie śle wezwań o pomoc do katolickiej konkurencji, która zdawałoby się ma większe doświadczenie w tej robocie. O nie, wielebny Anderson samotnie rusza do walki, ale dopiero z Kylem u boku jest w stanie coś zdziałać.

   I tak, podsumowując, muszę przyznać, że całkiem mi się podobało. A skoro już zakosztowałem to kto wie, czy nie sięgnę po więcej. W końcu te seriale nie są takie złe ;)

   Za seans dziękuję stacji Fox, miło że o mnie pomyśleliście :D


piątek, 20 maja 2016

Wszystko za życie (Into the Wild) 2007 reż. Sean Penn

   Zawsze marzyłem o dalekich i długich podróżach. Niestety nigdy nie miałem pieniędzy, czasu, a najbardziej to chyba wiary, że jednak można. Potem przyszła rodzina, dom, gówniana, lecz łudząca perspektywami praca i pozostałem z żalem. Z czasem został przytłumiony jakimiś niewielkimi życiowymi sukcesami, ale i tak pragnienie wielkiej przygody co jakiś czas powraca. W sumie nadal mam nadzieję, że jeszcze zaświeci dla mnie słońce.

   Wyobraźcie więc sobie jakie wrażenie musiał na mnie zrobić film o chłopaku, który zaraz po skończeniu liceum rusza w drogę. Nie wie jeszcze dokładnie gdzie i jakim sposobem, ale nie czekając, aż jakiś konkretny plan wykrystalizuje się w jego głowie ucina kontakt z rodziną i zaczyna szukać nowej drogi w życiu. Początkowo nieco radykalnie, bo pozbywa się też wszystkich pieniędzy, dopiero później uświadomiwszy sobie, że czasem nie da się bez nich obyć. Sam zaś pomysł życia w drodze, przemierzając kraj to coś cudownego. Nie ma co prawda luksusów, bywa niewygodnie, niebezpiecznie, a w oczy może zajrzeć głód, ale z drugiej strony ogrom doświadczeń i nowych przeżyć wszystko to wynagradza. Chłopak ma okazję posmakować czegoś czego większość ludzi nigdy nie spróbuję i jak się okazuje nie jest to wcale trudne do osiągnięcia.


   I o ile to już jest ciekawa przygoda, to dopiero druga część planu Alexandra Supertrampa (jak sam siebie nazywa porzuciwszy prawdziwe nazwisko) rzuca na kolana. Chłopak wyrusza na Alaskę, by spróbować swych sił w całkowitej dziczy. Ani przez chwilę nie brakuje mu wiary w powodzenie planu, ani też odwagi. Razi nieco jego niewystarczające przygotowanie, ale przyćmiewa je jego postawa, szczera, ciekawa, otwarta. Tymczasem los rzuca mu pod nogi coraz to kolejne przeszkody - zwierzęta okazują się nie bywać w okolicy, gdy rusza na polowanie, a strumień zamienia się w porywistą rzekę odcinając możliwość powrotu. Jednak Alexander nie poddaje się. Idą za tym i metafizyczne pobudki, chłopak szuka sensu życia, wewnętrznej harmonii, a także chce po prostu wyrwać się od cywilizacji, której nie znosi. Są to oczywiście poszukiwania i chęć spróbowania wszystkiego, bo o ile życie w głuszy, choć ekstremalnie trudne daje mu satysfakcję to i na wsi czy w niewielkich społecznościach, gdzie wcześniej był odnajdywał się równie dobrze.

   Smuci jedynie jego zbyt lekkie podejście i brak przygotowania do takiej eskapady, co raz za razem mści się na nim. Z początku drobnymi utrudnieniami, a z czasem, gdy przedsięwzięcie nabiera rozmachu coraz większymi niebezpieczeństwami. Inna sprawa, że to pójście na żywioł jest w dużej mierze jego siłą napędową. I takie też podejście zapewnia mu po drodze nowych przyjaciół i ciekawe znajomości, z których w mniejszym lub większym stopniu korzysta. Tak czy inaczej niesamowity jest widok tego wędrującego i gwiżdżącego na współczesny świat młodzieńca. Jakby zupełnie nic sobie z tego nie robił, że wokół samoloty (co akurat często jest akcentowane), samochody, wielkie miasta i komputeryzacja. Udowadnia że nawet w naszych czasach, w rozwiniętym kraju można odciąć się od cywilizacji. A jest to możliwe nawet z dnia na dzień.


środa, 18 maja 2016

Alaska - duch dzikiej przyrody (Alaska: Spirit of the Wild) 1997 reż. George Casey

   Filmy przyrodnicze można podzielić na dwa rodzaje: dobre i źle zrealizowane. Sam temat nigdy nie straci na aktualności, myk tylko w tym, by sensownie i sprawnie technicznie go przedstawić.

   Nie przypadkiem obejrzałem dziś Alaska - duch dzikiej przyrody. Otóż mam za sobą seans Wszystko za życie, który to film zrobił na mnie kolosalne wrażenie (o czym niedługo), więc idąc za ciosem postanowiłem wchłonąć jeszcze trochę tego pierwotnego piękna natury, choćby i w postaci filmu dokumentalnego.

   Na początku narrator (Charlton Heston w oryginale, a w polskiej wersji nie wiem) opowiada nam o epoce zlodowaceń, która miała istotny wpływ na obecny wygląd Alaski. Lodowce i obniżony poziom wód pozwoliły przejść z terenów Azji rozmaitym zwierzętom i ludziom, z których część poszła dalej na południe Ameryki, a część została tam na północy czyniąc ten bezkresny obszar tak niezwykłym, a dzięki surowemu klimatowi pierwotnie zachowanym do dziś.

   Filmy przyrodnicze mają to do siebie, że za bardzo nie ma co o nich pisać, trzeba je zobaczyć. Tu twórcy dają nam piękne zdjęcia zarówno z ziemi jak i z lotu ptaka, a nawet zdjęcia podwodne. Poznajemy Alaskę o różnych porach roku, poczynając od zimy, na chwilę przed krótkim trzymiesięcznym latem, w czasie którego przyroda eksploduje tam życiem, po następującą po nim kolejną zimę, która zamyka ten cykl.

   Nie wiem czy przedstawiono tu wszystkie zwierzęta zamieszkujące tę krainę, ale liczba i rozmaitość tych, które poznajemy jest naprawdę imponująca i co ciekawe wiele z nich to znane nam z naszych stron gatunki.

   Piękno Alaski oczarowuje, naprawdę. Aż nie chce się wierzyć ile można tam spotkać zieleni i rozmaitych stworzeń. Większość z nas zapewne zna ten amerykański stan z filmów jako krainę wiecznego zimna, niczym Syberia, podczas gdy są momenty kiedy oba te miejsca na krótką chwilę zmieniają się nie do poznania.

   A i wielomiesięczna zima zasługuje na potraktowanie łaskawszym okiem, gdyż to jej właśnie zawdzięczamy, że te ziemie pozostały do dziś niemal całkowicie dziewicze. Odludne, niedostępne tereny, prawdziwy skarb w tym tak szybko dewastowanym świecie.

   Ale czym byłby film przyrodniczy bez odpowiedniego tła dźwiękowego. Warunki życia, bądź też przeżycia mieszkańców Alaski poznajemy w rytm z reguły dobrze dobranej i pięknej muzyki. Wesołej i skocznej, gdy patrzymy na bawiące się uchatki, energicznej i nieco ponurej w czasie wilczego polowania, czy po prostu relaksującej w momencie, w którym narrator nie zdradza nam żadnych tajemnic, a jedynie pozwala się cieszyć zapierającymi dech w piersiach widokami dzikiej natury.

   Wiele się dzięki temu filmowi nauczyłem. Poznałem gatunki, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia, przypomniałem sobie jak niesamowitymi rybami są łososie, płynące setki kilometrów pod prąd i pod górę, by dać nowe życie, czy choćby dowiedziałem się czemu lód na lodowcach bywa niebieski. Niesamowite było też zobaczyć żyjących tam ludzi, tych w miastach z wieżowcami jak i plemiona Inuitów pielęgnujących tradycje przodków.

   Takie filmy to piękny dowód na to jak wspaniała i skomplikowana jest przyroda, a mimo to niezakłócona ingerencją człowieka działa idealnie. Wszystkie jej elementy doskonale ze sobą współgrają, nawet w tak surowych warunkach jak na Alasce.

   Serdecznie polecam, tym bardziej, że Alaska - duch dzikiej przyrody jest dostępna w całości i z lektorem na YT:

wtorek, 17 maja 2016

Jak w 3 krokach zmierzyłem się z Avengersami.

   Jakoś tak ostatnio sporo się kręcę wokół tych filmów z superbohaterami. Zaczęło się od Deadpoola, który miał być "inny" i tym samym zdołał mnie zaciekawić, bo jak nie lubię wszystkich tych marvelowskich wariacji tak uznałem, że a nuż da się to fajnie zrobić. Nie dało się, o czym już pisałem i pewnie na tym bym skończył moją przygodę z superherosami, ale coś mnie tknęło. No bo jak już pluć to przynajmniej wiedzieć na co. I wziąłem się za ten Czas Ultrona, bo jakoś tak mi się kołysał w pamięci, że to w miarę świeża sprawa. Obejrzałem, ledwo dotarłszy do końca i już miałem naprawdę zrezygnować z tematu, ale trochę jeszcze poczytałem komentarzy, a w nich czarno na białym, że Ultron to kupa. Może i faktycznie trafiłem najgorzej z możliwych myślę sobie, ale sięgnąłem do pamięci, a tam jakieś skrawki Iron Manów i innych Hulków, które kiedyś obejrzałem. Niezbyt atrakcyjne skrawki, ale ciągle lepsze niż cholerny Ultron. Myślę sobie, a niech mnie! Spróbuję tych starszych Avengersów! Najwyżej przed snem będę musiał sobie zaaplikować podwójną dawkę miętki. No i spróbowałem. Wystarczyła zwykła porcja ziółek.

   Jeśli chodzi o to całe filmowe zamieszanie z filmami Marvela to przyznać muszę uczciwie, że są lepsze i gorsze. Przy czym lepsze wcale nie oznacza dobre. Z jednej strony to filmy skierowane do młodzieży na co wskazuje to upierdliwe, odbierające radość oglądania PG-13, ale patrząc na budżety i rozmach tych produkcji staje się jasne, że głównym targetem są dorośli. To strasznie niefajny kompromis (no chyba, że dla dzieciaków), bo chętnie bym od czasu do czasu obczaił jakieś barwne , ale i lekkie widowisko sci-fi, z tym że nie tak ugrzecznione.

   Inna sprawa to efekty specjalne, które szczerze powiedziawszy mocno mnie zawiodły. Pierwsza scena z Ultrona to pościg po lesie, niestety tak chamsko widać, efekty komputerowe, że mnie to zniechęciło. A przecież przy o 100 mln $ mniejszym budżecie Miller zrobił w Mad Maxie wywalony w kosmos pościg po pustyni. Ja wiem, że tam nie było żadnych laserów i latających ludzi, ale z drugiej strony i na to znalazł by się sposób. Chyba nawet w Gwiezdnych Wojnach z lat 80' były lepsze efekty w podobnie dynamicznych scenach np. pościgu na planecie Ewoków. Może więc wystarczyło ograniczyć nieco ilość fajerwerków na rzecz ich jakości.

   Osłabia mnie też miałkość fabuł tych filmów. Jak byłem dzieciakiem, a później nastolatkiem to lubiłem oglądać na Fox Kids wszelkie animowane Spidermany, X-meny, Hulki i Iron Many, ba nawet Fantastyczne Czwórki (jak ja to pamiętam). To były takie dwudziestominutowe odcinki, z których z reguły każdy był zamkniętą historią. Prosta niewymagająca fabułka naszpikowana akcją i fajerwerkami. Całkiem spoko rzecz. Niestety pełnometrażowe adaptacje komiksów nie są bardziej rozbudowane fabularnie od tych starych odcinków z kanału dla dzieciaków, a przecież  mogło być inaczej. Bo jeśli już łożyć na coś miliony dolarów to niech to nie będzie jedynie przerost formy nad treścią, bo fajerwerki same się nie obronią przez ponad półtorej godziny. Niestety ja mocno się wynudziłem na tych wszystkich pościgach i walkach.

   Uczciwie też przyznać muszę, że niektóre z tych filmów mają nawet spoko postaci, rzecz jasna najbardziej się chyba wybija Stark grany przez Downey Jr. ze swą niewyparzoną gębą, celnymi dogryzkami i ciętymi ripostami na każdą okazję. O tyle fajny, że jak go określiła moja żona za tą bezczelną maską, kryje się gość, który jest nie tylko mocny w gębie, ale faktycznie pieruńsko zdolny i przygotowany na niemal każdą okazje. Inna sprawa, że z Iron Manem w całym tym filmowym uniwersum miałem stosunkowo najwięcej do czynienia i muszę zauważyć, że wypada on dość nierówno, zależnie od filmu albo zgarniając całe show, albo ledwo wybijając się spośród pozostałych. Bo pozostali, no cóż, dupy nie urywają. Nie urywa jej też Loki, którego po fali internetowej popularności miałem za największy osobowy atut całej tej maskarady. No nie, aczkolwiek w przeciwieństwie do reszty jest chociaż "jakiś".


poniedziałek, 16 maja 2016

KONKURS - do wygrania wejściówka na 40-lecia Maanamu w kinie Atlantic w Warszawie

   Impreza odbędzie się 24 maja 2016 roku o godzinie 18.30 w kinie Atlantic w Warszawie. W programie pokaz filmu dokumentalnego Ma nam być pięknie o historii zespołu, spotkanie z Korą i niespodzianki.

   Ja zaś mam dla Was konkurs, w którym do wygrania jest jedna dwuosobowa wejściówka na tę imprezę. Ponieważ mój blog jest typowo filmowy, a Maanam kojarzy mi się przede wszystkim z latami 80', to pytanie konkursowe brzmi: jaki jest Twój ulubiony film polski z lat 80' i dlaczego?

   Zgłoszenia przyjmuję w komentarzach pod tym wpisem do 23 maja 2016 roku do godziny 16.00. Zwycięzcą zostanie autor najciekawszej moim zdaniem odpowiedzi, o czym poinformuję go przez maila w związku z czym proszę byście pamiętali zostawić w komentarzu swój adres.


niedziela, 15 maja 2016

Little Boy (2015) reż. Alejandro Monteverde

   Filmy familijne to nie moja bajka, ale czasem zdarza mi się jakiś obejrzeć. I jakoś tak zupełnym przypadkiem trafiłem na Little Boy. Jego bohaterem jest właśnie chłopiec bardzo niskiego wzrostu przez co inne dzieci strasznie mu dokuczają, a jakby tego jeszcze było mało to jego ojciec rusza na front, by walczyć z Japończykami. Negatywnie nastawiony do żółtków dzieciak, wkrótce idzie ze swym bratem obrzucić dom jedynego w okolicy Japończyka kamieniami, po której to nieudanej eskapadzie w ramach pokuty ksiądz daje mu kartkę z uczynkami miłosierdzia względem ciała wmawiając, że to starożytna lista rzeczy, które pozwolą posiąść nadludzką moc (czyli ściągnąć ojca żywego do domu). Od siebie ksiądz dorzuca do listy jeszcze ósmy punkt - zaprzyjaźnić się z Hashimoto, Japończykiem, którego dom obrzucał kamieniami. I tak zaczyna się historia dwóch outsiderów i ich trudnej przyjaźni.

   Historia fajnie opowiedziana, którą dla bardziej wrażliwych można by określić wyciskaczem łez. I ja to doceniam, bo i takie filmy są potrzebne, ale tym co mnie bardziej urzekło w Little Boy były zdjęcia, trochę bajkowe, jakby podkolorowane, pięknie pokazujące Amerykę lat 40'. Druga rzecz to fajnie rozegrany finał, nie chciałbym spojlerować, ale powinien zadowolić i tych, którzy nie lubią happy endów i tych, którzy je lubią.

   Interesujące jest tło całej historii. Akcja rozgrywa się w Kalifornii, trwa wojna, mężczyźni idą na front (tu akurat by walczyć z Japończykami). Dowiadujemy się, że jeszcze niedawno funkcjonowały obozy, w których zamykano mieszkających w USA Japończyków, a po wypuszczeniu są traktowani przez sąsiadów jak piąta kolumna. I to chyba jedyny mroczny aspekt tego świata, bo poza rasistowskimi nastrojami, panuje totalna sielanka. Co ważniejsze zaś wydarzenia z życia głównego bohatera i jego rodziny mocno splatają się też z tym co dzieje się na froncie. Czyli taki film familijny ino w fajniejszej niż zwykle otoczce.


piątek, 13 maja 2016

Wydarzenia w kinie Atlantic w Warszawie

   Był ostatnio konkurs z kinem Atlantic w Warszawie, w którym można było zgarnąć dwuosobową wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu Modelka. To nie koniec atrakcji, bo zapowiada się wiele ciekawych wydarzeń związanych z filmem, czy też ludźmi filmu. Większość jest niebiletowana (szczegóły w linkach):


17 maj 2016 godz. 13:00
Spotkanie z Józefem Wilkoniem, autorem ilustracji do "Pana Tadeusza" z udziałem Grzegorza Pawlaka oraz Radosława Popłonikowskiego
 
17 maj 2016 godz. 18:30
Premiera książki „Pani mnie z kimś pomyliła” Ilony Łepkowskiej
 
31 maj 2016 godz. 18:30
Jubel z okazji 80-tych urodzin Romana Wilhelmiego; goście: Grażyna Barszczewska,  Barbara Wrzesińska, Janusz Majewski, Maciej Prus, Henryk Talar, Marcin Rychcik
 
1 czerwca 2016 godz. 18:30
Pierwszy w Warszawie przedpremierowy pokaz filmu „Kochaj” z udziałem: Olgi Bołądź, Aleksandry Popławskiej, Magdaleny Lamparskiej, Mikołaja Roznerskiego oraz Marty Plucińskiej (scenariusz i reżyseria)
 
2 czerwca 2016 godz. 18:00
“Wszyscy jesteśmy z Kieślowskiego...” Spotkanie poświęcone twórczości reżysera i scenarzysty z udziałem: Marzeny Trybały, Dariusza Jabłońskiego, Jerzego Fedorowicza, Cezarego Harasimowicza, Krzysztofa Piesiewicza, Pawła Sala, Zbigniewa Zamachowskiego.
 
14 czerwca 2016 godz. 14:30
Edukacyjny pokaz specjalny filmu “Intruz” z udziałem reżysera Magnusa von Horna.
 
14 czerwca 2016 godz. 19:00
Pokaz spektaklu “The Audience” w ramach cyklu National Theatre Live.
 
16 czerwca 2016 godz. 18:00
90. urodziny Tadeusza Konwickiego w Pierwszy Dzień Lata. Goście:  Maria Konwicka, Maria Pakulnis, Zuzanna Łapicka, Maja Komorowska, Ewa Wiśniewska, Bronisław Komorowski, Janusz Anderman, Przemysław Kaniecki, Paweł Potoroczyn, Andrzej Titkow.
 
8 grudnia 2016 godz. 12:00 (tu jeszcze potwierdzamy GOSCI)
Wspólna debata nauczycieli i uczniów z Legendami Opozycji czasu Solidarności m. in.:
Ryszardem Bugajem, Zbigniewem Bujakiem, Andrzejem Celińskim, Mirosławem Chojeckim, Zbigniewem Janasem, Henryką Krzywonos, Ireną Lipowicz, Bogdanem Lisem, Janem Lityńskim, Karolem Modzelewskim, Januszem Onyszkiewiczem, Janem Rulewskim, Henrykiem Samsonowiczem,  Ludwiką i Henrykiem Wujcami.

13 grudnia 2016 godz. 14:30
Spotkanie z Chrisem Niedenthalem oraz z prof. Andrzejem Paczkowskim.



środa, 11 maja 2016

Zmartwychwstały (Risen) 2016 reż. Kevin Reynolds

   Bardzo się napaliłem na tego Zmartwychwstałego, bo kryminał, którego akcja rozgrywa się w starożytności to niecodzienne zjawisko. A już śledztwo w tak słynnej sprawie jak zmartwychwstanie Chrystusa to prawdziwa bomba. I faktycznie jest ciekawie. Przez pierwszą połowę filmu śledzimy poczynania rzymskiego trybuna Klawiusza, który odpowiedzialny za to by zwolennicy Jezusa nie wykradli z grobu jego ciała wpada w niezłe tarapaty, gdy zwłoki... (tu spoiler :D ) znikają. Piłat się wścieka, faryzeusze również i nie ma co im się dziwić, bo w i tak niespokojnej Jerozolimie kroi się niezła zadyma, a lada dzień ma przyjechać sam cesarz.

   Żal trybuna, bo fajny z niego chłop, może nieco szorstki, ale żaden cienias nie mógłby przecież być dowódcą w rzymskiej armii. Co gorsze Klawiusz jest już zmęczony ciągłym obcowaniem ze śmiercią (a żydowscy niepodległościowcy nie odpuszczają) i wpadka z Jezusem może zniszczyć mu karierę, której uwieńczeniem ma być spokojna posada, rodzina i sielski domek na wsi. Dlatego razem z przydzielonym mu do pomocy Lucjuszem (w tej roli arcywróg Harrego Pottera - Draco Malfoy) wszczyna śledztwo mające na celu odnalezienie ciała. A czasu nie mają wiele, bo góra dwa dni nim zwłoki rozłożą się tak, że nie da się ich zidentyfikować.


   W takiej sytuacji biorą legionistów i robią na mieście niezły kipisz. Wyłapują plotkujących o zmartwychwstaniu, prowadzą przesłuchania i dokonują ekshumacji grobów. Jedyny mankament całej akcji jest może taki, że brakuje im nieco stanowczości na przesłuchaniach, ale powoli zbliżają się do rozwiązania zagadki. I gdyby w ten sposób dalej poprowadzono fabułę to byłoby całkiem spoko. Ale nie...

   Druga połowa filmu to klasyczne kino biblijne (mimo iż nieco urozmaicone). Apostołowie ruszają do Galilei, po drodze dzieją się różne cuda, a całość okraszona jest chrześcijańską paplaniną o miłości i takich tam. Nuuuuda!

   Muszę powiedzieć, że srogo się rozczarowałem. Spojrzenie na historię zmartwychwstania Jezusa przez pryzmat opowieści kryminalnej to był kapitalny pomysł. Ba! Aż dziwię się, że nikt wcześniej na to nie wpadł. I gdyby twórcy trzymali się tej konwencji do końca, to sam nie wiem co by z tego wyszło, ale potencjał był spory. Szkoda, cholernie szkoda.


wtorek, 10 maja 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Modelka" w kinie Atlantic w Warszawie.

Dokładnie jak w tytule. Mam dwuosobową wejściówkę na pokaz tego filmu 12 maja o godzinie 18.30.

Tutaj krótki opis:

Marzeniem Emmy jest zostanie modelką międzynarodowego formatu i praca dla ekskluzywnej marki Chanel. Wreszcie dostaje swoją szansę i wyjeżdża do stolicy światowej mody – Paryża, gdzie poznaje pochodzącą z Polski Zofię (Charlotte Tomaszewska). Nowa przyjaciółka wprowadza ją w świat pełen atrakcyjnych ludzi, drogich marek i luksusowych imprez. Emma bardzo szybko zaczyna odnosić sukcesy, nie wiedząc jeszcze, że ekskluzywny styl życia ma swoją cenę. Na jednej z sesji zdjęciowych poznaje przystojnego i charyzmatycznego fotografa – Shane’a (Ed Skrein). Dziewczyna zakochuje się w mężczyźnie od pierwszego wejrzenia. Wkrótce jednak ich relacja zacznie przybierać charakter niebezpiecznej obsesji. Emma szybko przekona się jak wygląda prawdziwe oblicze branży modelingu. Jeżeli chce zrobić karierę, musi porzucić dawne życie i być gotowa na wszystko.

Co musicie zrobić by wygrać? Proste, ponieważ jesteśmy przy temacie mody, to liczę na propozycje tego rodzaju filmów. Kto mnie przekona do swojego tytułu ten dostaje wejściówkę. Na zgłoszenia czekam w komentarzach pod tym wpisem do jutra (11.05.2016) do godziny 16. Pamiętajcie zostawić też do siebie maila, bym mógł się skontaktować ze zwycięzcą.


niedziela, 8 maja 2016

5 powodów, dla których "Deadpool" mnie rozczarował.

O co cała ta wielka draka?

Facet wkurza się o pokiereszowaną japę i nawet mógłbym to zrozumieć, gdyby nie fakt... że to cholernie niska cena wyleczenie z raka. Zresztą wygląda nie gorzej niż niejedna ofiara pożaru, a na pewno nie tak strasznie, by ukrywać się przez cały film przed ukochaną w obawie, że ta... się go wystraszy? No serio, można to było lepiej rozegrać.

Humor wulgarny, chamski, a nawet błyskotliwy, ale...

Wtórny. Deadpool przez większość czasu zachowuje się jak Cartman z South Parku, no taki Cartman z supermocami. Jak pszczółka z kwiatka na kwiatek tak on przeskakuje od jednego żarciku do drugiego. Problem w tym, że dostajemy towar drugiego sortu - nic czego wcześniej byśmy nie widzieli. Współczesne komedie (szczególnie te niższych lotów) obfitują w taki właśnie humor, który mnie osobiście bawi coraz mniej, bo ile można się chichrać z puszczania bąków i masturbacji. To było śmieszne właśnie w pierwszych latach South Parku czy American Pie.

Na domiar złego wygląda to tak jakby cała ta zgrywa miała być silą napędową filmu, podczas gdy dramat i akcja będące osią fabuły stają się jakby tłem dla coraz to kolejnych okazji Reynoldsa do dowcipkowania.

W gruncie rzeczy nudnawy.

Deadpoola dobrze się ogląda, ale na drugi dzień po seansie niewiele z niego zostaje w pamięci. Dlaczego tak jest? Ano, przez pół filmu poznajemy w retrospekcjach historię Wade'a nim stał się mścicielem własnej krzywdy. Jest przedstawiona nawet ciekawie, ale jeśli spojrzeć na to z perspektywy całości to wystarczyłaby parominutowa wzmianka, a resztę czasu można było oszczędzić na akcję. Tym bardziej, że fabuła nie wypada zbyt imponująco: rozgoryczony typ szuka oprawcy, na którym chce się zemścić, a w tle dramat miłosny. Jestem twórcom wdzięczny, że nie zapędzili się w ratowanie ludzkości, ale i tak szczypta fantazji by nie zaszkodziła. A biorąc pod uwagę, że żadne specjalne trudności nie stają mu na drodze to z supermocami nadzwyczaj łatwo realizuje swój cel.

Przesadzony z braku pomysłu.

A może odwrotnie, może to te wszystkie ozdobniki nie zostawiły już miejsca na ciekawą intrygę. Bo o ile ten humor mógł być nieco bardziej wyrafinowany i umiejętniej wpleciony w akcję, to już miejsca dla X-menów tu nie widzę. Wyglądają tu jakby umieszczono ich na siłę tylko dlatego, że była taka możliwość, a koniec końców za wiele nie wnoszą (ino finałowa bójka dłużej trwa i dochodzi więcej fajerwerków). Pojawiają się też inne odniesienia do kultury masowej, nie tak jaskrawe, ale bardziej łopatologicznie podane, bo postacie wspominają o nich otwarcie w rozmowie (bohaterowie z innych filmów i nazwiska wcielających się w nich aktorów, czy napomknienie o wcześniejszej roli Reynoldsa). Bronią się jedynie krwawe sceny, których zawsze mi brakuje w tego typu filmach, a przecież wydają się nieodłączne dla takich awantur. Szkoda tylko, że i cała ta brutalność sprawia wrażenie jakby miała rekompensować inne niedostatki.

Koniec końców czuję się oszukany.

Kampania promocyjna zwiastowała kino superbohaterów nowego rodzaju, zamiast ugrzecznionej wersji dla nastolatków jak cała reszta Avengersów i Spider-manów. Miało być wreszcie krwawo, wulgarnie, ale i ciekawie. Pomyślałem, że może wreszcie i dla mnie znajdzie się tu miejscu, bo do tej pory z tego rodzaju filmów jedynie Strażnicy Snydera przypadli mi do gustu, właśnie dzięki temu, że zrobieni w inny sposób. Niestety Deadpool okazał się typową marvelowską adaptacją okraszoną jedynie paroma elementami dla dorosłych.


piątek, 6 maja 2016

Powietrze prawie tak dobre, że miało szanse stać się świetnym filmem.

   Coś ostatnio sporo filmów sci-fi, których akcja rozgrywa się na niewielkiej powierzchni czy to w bunkrze, czy też statku kosmicznym, gdzie bohaterowie odcięci zostają od świata. Był kapitalny Moon z Rockwellem, całkiem w pytkę Pandorum z Quaidem i Fosterem, czy słabsze, ale ciągle mające potencjał Infini. Był i Marsjanin z Damonem, ale to inna klasa wagowa.

   Co się zaś tyczy Powietrza Christiana Cantamessa to filmwebowy jego opis brzmi:

Niedaleka przyszłość. Na Ziemi zaczyna brakować powietrza. Dwóch inżynierów ma za zadanie strzec społeczeństwa wprowadzonego w letarg.

A gówno. Na Ziemi nie zaczyna brakować powietrza, a zostaje ono zatrute. A dwóch inżynierów nie ma za zadania strzec społeczeństwa wprowadzonego w letarg, a jedynie paru naukowców, przechowywanych w komorach do czasu, aż będzie można znów żyć na powierzchni. Ci dwaj technicy budzą się raz na pół roku na dwie godziny, by zrobić przegląd techniczny całego systemu i znów kładą się spać. Podobnie jak załogi innych stacji.


   I tak zaczyna się film. Budzą się, robią przegląd, wymieniają się czarnym humorem (tu bardziej Bauer grany przez Normana Reedusa) i stają w obliczu awarii. Myk w tym, że na awarie ich nie stać, bo primo: mają ograniczony czas/powietrze, secundo: jeden z nich zaczyna świrować, a tertio: brakuje im części zamiennych. I tutaj klasyka gatunku, dwóch facetów wśród mrocznych korytarzy, niepewność co dzieje się poza stacją, konieczność decydowania o życiu innych i zaczynają się konflikty.

   Jako że chłopaki należą do zaradnych to możemy podziwiać jak rozwiązują kolejne problemy dzięki inteligencji i sprytowi. Oczywiście sielanka nie trwa długo, bo a to pożar wybuchnie, a to jeden z nich prawie się udusi i tak, powoli kurczą im się możliwości przeżycia, a co gorsza wzajemne zaufanie. Niezła gratka dla widzów, ale większość chyba w takich wypadkach oczekuje jakiegoś zaskakującego finału (właśnie jak we wspomnianych Moon czy Pandorum). Niestety nic z tych rzeczy, Powietrze dobiega w końcu do mety i to nawet nie tracąc po drodze ładu i składu, ale jest to jedynie zakończenie wyścigu, w którym jako widzowie braliśmy udział, bez fanfar i sztucznych ogni.

   I to jest największy mankament tego filmu, bo wszystko inne zatrybiło. W przeciwieństwie do Infini, które dodatkowo poległo na dialogach i grze aktorskiej (i którego szczerze powiedziawszy prawie już nie pamiętam), tutaj brakło jedynie puenty. Tak czy inaczej klimat mi się podobał, jeśli ktoś zna jakieś filmy w tym stylu (czy wspomnianych wyżej) to czekam na tytuły ;)



środa, 4 maja 2016

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy - kiedy już myślałem, że gorzej być nie może.

   W dzieciństwie lubiłem Gwiezdne wojny, nie jakoś szczególnie, ale jak leciały w telewizji to zawsze oglądałem. Jako że fanem nie byłem to do Mrocznego Widma zebrałem się jakieś dziesięć lat po premierze i chyba też dlatego, że akurat leciało na jakimś programie w kablówce. Pamiętam, że zawiodłem się srogo, na tyle by nie podjąć kolejnych dwóch części. Tym samym gdy ogłoszono powstanie, kolejnej, siódmej już odsłony, niewiele mnie to obeszło i pewnie jeszcze przez długie lata nie zmierzyłbym się z tą produkcją, ale jakoś tak ciekaw byłem o co tyle szumu i zdecydowałem się obejrzeć.


   Wizualnie Przebudzenie Mocy wypada lepiej niż szczątki tego co pamiętam z Mrocznego Widma. Na pewno nie rażą, aż tak efekty komputerowe. Wiadomo, technika poszła do przodu, a druga rzecz, że Abrams podobnie jak Miller też miał chyba ciągoty do bardziej klasycznych metod. Spoko, za wyjątkiem postaci Głównodowodzącego Snoke, który wręcz promieniuje sztucznością cała reszta jest naprawdę w porządku. Całkiem nieźle też dobrano plenery pod rozgrywającą się akcję i ładnie je ozdobiono: na pustyni znajduje się cmentarzysko maszyn bojowych Imperium. Ma to wszystko klimat i nawet przypomina te stare Gwiezdne wojny. Do kompletu dziwaczni kosmici i zwierzaki i robi się całkiem swojsko. To mogła być rewelacyjna podstawa pod fantastyczny film, ale tak się nie stało.


   Leży i kwiczy niestety cała reszta. Dialogi na siłę napompowane poczuciem humoru jak z marnego sitcomu, co nijak się ma do całkiem dowcipnych kwestii i zabawnych sytuacji ze starych filmów. Kylo Ren mający być następcą legendarnego Vadera okazuje się najbardziej pizdowatym czarnym charakterem jaki wyszedł z Hollywood od lat. Tylko szaleniec mógł wpaść na pomysł, by uczynić go znerwicowanym emo-dzieciakiem. Dalej mamy totalny brak logiki: zbiegły szturmowiec pierwszy raz trzyma w rękach miecz świetlny i już jest w stanie stanąć do w miarę równego pojedynku z kolesiem, który włada mocą i ćwiczy się w szermierce od lat. Podobnie towarzysząca mu Rey, która przejmuje miecz. Dziewczyna ma niby większe szanse, bo właśnie została naznaczona mocą, ale... jak dobrze pamiętam to Luke musiał przejść forsowny trening, jego ojciec Anakin będący czymś w rodzaju wybrańca też się szkolił, cholera! nawet Neo w Matrixie musiał mieć wpierw wgrany program, by zacząć się napierdzielać. A tu przychodzi pierwsza lepsza dziewusia, która całe życie zbierała złom na pustyni i powala przeciwnika na łopatki. No ja pierdolę, porażka.


   A to nie wszystko. Jak przypomnę sobie Gwiazdę Śmierci i pełną emocji nierówną walkę rebeliantów z flotą imperium to aż ciary przechodzą, a tu... nie dość, że nowa broń jest kilkudziesięciokrotnie większa, bo to przerobiona planeta, to do walki z nią rzuconych zostaje raptem kilka myśliwców i Sokół Millenium. Głupota. A jeszcze głupsze jest to, że odnoszą sukcesy, bez żadnego przygotowania omijając wszelkie zabezpieczenia i uderzając w słabe punkty. Bo jak rebelianci wpadli na taki pomysł? Ano w pięć minut (dosłownie) dysponując ledwie strzępkami informacji i na każdy napotkany problem czy niewiadomą dając prostą receptę: "zajmiemy się tym". Po prostu. Nie, że trzeba przemyśleć, czy że zastanówmy się nad tym, albo może by tak spróbować...  Nie, po prostu mówią: załatwimy to i dawaj. Wierzyć się nie chce, że lata temu głowili się i kombinowali, by znaleźć sposób na Gwiazdę Śmierci, a wystarczyło powiedzieć: "aaaa, jakoś się zrobi".

   Niestety takich kwiatków jest dużo, dużo więcej. Można powiedzieć, że cały scenariusz to jedna wielka niedoróbka i improwizacja. I nijak nie jest tego w stanie uratować, ani Han Solo, ani jego futrzany kumpel, ani Leja (za którą akurat nigdy nie przepadałem), ani nawet Luke Skywalker, który okazuje się najbardziej chamskim żartem w całej tej hucpie.

   W sumie żałuję, że obejrzałem ten film. Parę ładnych obrazków i kilka widowiskowych akcji nie jest warte marnowania dwóch godzin życia.


poniedziałek, 2 maja 2016

W nowym zwierciadle: Wakacje (Vacation) 2015 reż. John Francis Daley, Jonathan M. Goldstein

   Gdyby nie to, że W nowym zwierciadle: Wakacje są kontynuacją słynnej serii z Chevy Chasem z lat 80' i 90' to raczej bym tego tu nie recenzował, ba, nawet bym pewnie tego nie obejrzał. A jako że w dzieciństwie bardzo lubiłem te filmy (telewizja chętnie i często je emitowała) to sentyment pozostał, nie wiem czy podobałyby mi się teraz i chyba lepiej jeśli nie będę tego sprawdzał, bo istnieje ryzyko, że wykruszy mi się kolejne piękne wspomnienie z młodych lat.


   W przeciwieństwie do choćby nowego Mad Maxa, W nowym zwierciadle: Wakacje nie są nową odsłoną znanej już historii, a kontynuacją poprzednich. Rusty Griswold jest już dorosły i niestety tak jak ojciec stał się nieudacznikiem, a nawet gorzej. Prześladuje go pech, ludzie nie szanują, dzieci sprawiają problemy i tylko żona jest oparciem, choć walczy z rozczarowaniem szarą rzeczywistością, która ich otacza. Co w takiej sytuacji może zrobić syn słynnego Clarka? Ano postanawia powtórzyć piekielny wyjazd sprzed ponad trzydziestu lat, który zafundował mu ojciec, wierząc że jemu się uda. Jak się pewnie każdy domyśla nie udaje się.

   Problemy zaczynają się już na samym początku, Rusty wypożycza na wyjazd jakiegoś albańskiego rzęcha, który spala bak paliwa na godzinę, ma opcję wysadzania w powietrze szyb i ogólnie rzecz biorąc jest... rzęchem. Po drodze bohaterowie podobnie jak w poprzednich częściach napotykają problemy na każdym kroku, a jednocześnie zbliżają się do siebie i odnajdują pewne zalety koszmarnej wyprawy.


   W nowym zwierciadle: Wakacje to stary produkt w nowym opakowaniu i bardzo fajnie, bo pozwalają kolejnej generacji widzów poznać kultowych Griswoldów, aczkolwiek nie ma tu już uroku tych starszych odsłon. Gdyby nie to, że nawiązuje do starych W krzywym zwierciadle to powiedziałbym, że to kolejna tego typu hollywoodzka komedia, jak choćby ostatnio Millerowie. Ma momenty lepsze, ale przez większość czasu trzyma się raczej na przeciętnym poziomie. I tu się zastanawiam, czy nie trzeba było porzucić pewnych nawiązań do starych filmów i opowiedzieć zupełnie inną historię. Ed Helms grający Rusty'ego jak wspomniałem wrodził się w ojca i nie można go nazwać człowiekiem sukcesu, ale dodatkowo jest trochę głupkowaty i to głupkowaty w stylu niektórych postaci Bena Stillera, a nie właśnie Chevy Chase'a.

   Jeszcze jedną słabą stroną jest to, że twórcy poszli trochę na łatwiznę. Mamy tu sporo żartów z gównem, kutasami, przekleństwami i rzyganiem. Lubię taki ordynarny humor, ale biorąc się za kontynuację tak kultowej dla mnie serii spodziewałem się czegoś bardziej wyrafinowanego, bo szambo to mogę dostać teraz bez większego wysiłku w pierwszym lepszym filmie.