środa, 29 czerwca 2016

Cloverfield Lane 10 (2016) reż. Dan Trachtenberg

   Cloverfield Lane 10 to dość luźna kontynuacja Cloverfield z 2008 roku. Tamten film przedstawiał inwazję potworów (niewiadomego pochodzenia) na Nowy Jork z perspektywy amatorskiej kamery towarzyszącej grupie przyjaciół wyrwanych nagle z imprezy. Zakończenie zostało otwarte, ale powstała po ośmiu latach kontynuacja niewiele korzysta z oryginału.

   Bohaterką filmu jest Michelle, która ulega wypadkowi samochodowemu i budzi się w bunkrze obcego mężczyzny, Howarda, który jak sam mówi uratował jej życie. I wszystko fajnie, bo gość faktycznie zadbał o jej zdrowie, ale... jednocześnie przykuł kajdankami do rury w ścianie i zamknął pod kluczem w pokoju bez okien. Tak nietypowe przyjęcie szybko tłumaczy, mówiąc, że na zewnątrz doszło do jakiegoś ataku i atmosfera jest skażona, przez co przyjdzie im spędzić pod ziemią parę miesięcy, a nawet lat. Zaraz nasuwają się pytania oto co jest prawdą, gdyż zachowanie Howarda i cała jego historia zdają się być z deka niewiarygodne. Żeby było ciekawiej, prócz nich w bunkrze siedzi jeszcze Emmett, dla odmiany wierzący w każde słowo Howarda, ale przez gospodarza niezbyt lubiany.

   I tak zaczyna się trwająca ponad półtorej godziny rozgrywka między trójką zamkniętych pod ziemią bohaterów. Michelle ani na moment nie wyzbywa się podejrzeń w stosunku do gospodarza i jego wersji wydarzeń, a ten wcale jej nie pomaga już nawet po rozkuciu i zaprowadzeniu w miarę normalnego życia w swej podziemnej siedzibie. Howard jest chamski, miewa napady szału i często gada o rozmaitych teoriach spiskowych co czyni z niego klasycznego świra, lecz z drugiej strony odkrywa też pewne fakty ze swej przeszłości - traumy, niejako tłumaczące jego stan (genialna kreacja aktorska, ten facet potrafi namącić). I tak, gdy sytuacja co chwilę się zmienia, a na jaw wychodzą rozmaite nowe informacje, trudno oceniać jaka jest prawda.

   Cloverfield Lane 10 to całkiem udany thriller. Jeden z tych filmów, których akcja rozgrywa się na niewielkim, ograniczonym obszarze, a bohaterami jest ledwie parę osób, a mimo to ogląda się kapitalnie. Niełatwa to sztuka, ale tym bardziej warto takie filmy cenić, że przypomnę choćby Dwunastu gniewnych ludzi czy Rzeź. W naszym przypadku smaczku dodają jeszcze korzenie filmu, który wyrósł z pełnokrwistego sci-fi.

   Czytając w Internecie co nieco opinii o recenzowanym dziele Dana Trachtenberga natknąłem się na sporo negatywnych komentarzy dotyczących zakończenia filmu. Oczywiście nie będę spojlerował, ale chętnie dorzucę swoje zdanie na ten temat. Rzeczywiście końcówka pasuje do całości jak kwiatek do kożucha, lecz w moim odczuciu dodaje dodatkowych kolorków, wiele wyjaśnia i zaskakuje, a co ważniejsze, tak jak wcześniejszy film zostawia szerokie pole do dalszych popisów i nadzieję, że będzie na co popatrzeć.


niedziela, 26 czerwca 2016

Hardcore Henry (Hardcore) 2015 reż. Ilya Naishuller


   Ten film to prawdziwa ciekawostka. Pamiętacie jak mówiło się, że w nowym Mad Maxie fabuła w gruncie rzeczy nie gra roli, gdyż liczy się sam pościg i widowiskowe sceny akcji. No to tutaj zrobiono to samo, tyle że x10. Ważniejsze jest jednak, że cały film oglądamy z perspektywy głównego bohatera Henry'ego. Zaczyna się od tego, że budzi się w nieznanym miejscu i widzi kobietę, która przedstawia się jako jego żona i montuje go na stole operacyjnym. A montuje dlatego, że Henry jest cyborgiem. I tyle musi nam wystarczyć za wyjaśnienie, bo po chwili zaczyna się totalna rozwałka, która trwa niemal nieprzerwanie do końca filmu. Strzelaniny, pościgi, wybuchy, przerywane są jedynie na paręnaście, parędziesiąt sekund celem umożliwienia innemu bohaterowi (genialny jak zawsze w dziwnych rolach Sharlto Copley) wypowiedzenia paru kwestii posuwających akcję do przodu.

   Nie czytałem wcześniej o tym filmie, ale już po paru minutach oglądania ogarnąłem, że to w zasadzie taka przeniesiona na ekran gra komputerowa. Prócz widoku z perspektywy bohatera zachowano i inne charakterystyczne dla tego elementy, np. z biegiem akcji robi się coraz trudniej, a na końcu jest boss. Chylę czoła za pomysł, bo (jak później już doczytałem) to pierwszy taki myk w dziejach kina. I jako ciekawostkę z przyjemnością to obejrzałem, ale gdybym miał tak częściej to nie, dziękuję. Niestety tego rodzaju zdjęcia są niezwykle męczące dla wzroku i zachowania uwagi w ogóle. A trwająca przez półtorej godziny napierdzielanka zwyczajnie nudna.

   A! No i jeszcze jeden plusik. Rzecz wyreżyserowana jest przez Rosjanina i w sumie chyba dlatego rozgrywa się w Rosji, a konkretnie Moskwie, co jest naprawdę sporym urozmaiceniem, biorąc pod uwagę, że na ogół takie harce odstawiane są w USA. Sam zresztą reżyser Ilya Naishuller wcześniej popełnił już dzieło w stylu Hardcore Henry, ino że w krótkim metrażu:


środa, 22 czerwca 2016

Dom wariatów (1984) reż. Marek Koterski

   Tak szczerze powiedziawszy to twórczości Koterskiego to ja za dużo nie widziałem. Chyba tylko Nic śmiesznego i Dzień świra, a i tak ledwo je pamiętam. W zasadzie tylko najlepsze momenty, które w gruncie rzeczy zna każdy, nawet jeśli nie oglądał tych filmów. Za Dom wariatów zaś zabrałem się z nudy. Jakoś tak nic nie było do roboty w pracy, więc uznałem, że odpalę sobie DVD. Przejrzałem sobie kolekcję filmów na regale i mój wzrok zatrzymał się na tym tytule. I tak jakoś mnie tknęło.

   Dom wariatów znacznie różni się od późniejszych przygód Miauczyńskiego, bo o ile tamte można potraktować jako komedie, bez wnikania głębiej, to w tym nie ma już nic do śmiechu. Przez półtorej godziny poznajemy rodzinę głównego bohatera, który przyjeżdża do domu po dłuższej nieobecności. Nie przebierając w słowach można stwierdzić, że to naprawdę popaprana zgraja dziwaków. Matka bez przerwy opieprza lub poucza ojca czepiając się każdej błahostki, a syna traktuje jak pięcioletnie dziecko. Ojciec z kolei stara się ignorować żonę, a gdy nikt nie patrzy to przygotowuje dla niej rozmaite złośliwości. Adaś nie wnika w te spory, skupiając się na własnych neurotycznych zachowaniach jak na przykład przekładanie gazety z miejsca na miejsce na stole, czy nerwowe podrygi w czasie picia herbaty.

   Zachowania całej trójki są nie tylko absurdalne, ale i groteskowe. Koterski wyjątkowo mocno zarysował wszelkie dziwactwa Miauczyńskich i chociaż przesadził to widać, że nie wymyślił sobie tych zachowań, a zaobserwowane w rzeczywistości jedynie nagromadził w jednym miejscu i wyolbrzymił. Warto się temu bliżej przyjrzeć i zastanowić czy w jakimś stopniu nie powielamy zachowań rodziców Adasia, bo to za ich sprawą stał się on tak zagubionym, zalęknionym i niezrównoważonym człowiekiem.

   Z retrospekcji z dzieciństwa głównego bohatera dowiadujemy się, że rodzice kłócili się zawsze, ale co ciekawe jego brat wyrósł na zdaje się w miarę normalnego człowieka, choć pewności mieć nie możemy, bo pojawia się ledwo na chwilę. To by jednak dowodziło, że nie każdy musi być skrzywiony przez patologiczne zachowania rodziców. A przy okazji rodzi się pytanie: skoro rodzice z kłócącego się małżeństwa dopiero po latach zamienili się w parę dziwaków (snujący się po domu Łomnicki na długo zapada w pamięć) to jaka starość czeka Adasia, który już na starcie jest spaczony.

   Film polecam, chociaż nie każdemu, gdyż przez większość czasu w zasadzie niewiele się dzieje. Bohaterowie snują się po domu wykonując rozmaite bezsensowne czynności. Jeśli komuś podobały się późniejsze filmy Koterskiego, ale nie tylko ze względu na akcenty humorystyczne to może spróbować.

piątek, 17 czerwca 2016

KONKURS - do wygrania bilety na przedpremierowy seans filmu "Iluzja 2" w kinie Atlantic w Warszawie.

   Kolejny konkurs z kinem Atlantic w Warszawie. Tak po prawdzie to miał być wczoraj, ale zapiłem i... a nieważne. Tym razem mam podwójną wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu Iluzja 2 24 czerwca o godzinie 20:45.

OPIS:
Czterej Jeźdźcy powracają! Grupa magików, która na wyżyny wzniosła sztukę scenicznej iluzji – ukazując ludzkim oczom rzeczy o jakich dotąd nikomu się nie śniło i obdarowując publiczność milionami dolarów z kont niczego nie podejrzewających bogaczy – tym razem wpadnie w nie lada tarapaty. Ich żądny zemsty dawny rywal doprowadzi do katastrofy podczas finału Super Bowl, o którą oskarżeni zostaną Czterej Jeźdźcy. Uciekając przed FBI i policją, znienawidzeni przez publiczność będą musieli udowodnić swą niewinność i usidlić swego wroga. A wszystko to oczywiście przy użyciu swych niezwykłych umiejętności.



Zwykle aby wygrać należało odpowiedzieć na pytanie związane z tematyką filmu, ale że dziś rozpiera mnie fantazja to uderzymy z innej beczki:

Piwo, wino czy wódka? I dlaczego?

Nagrodę otrzyma autor najciekawszej odpowiedzi. Na zgłoszenia czekam w komentarzach pod tym wpisem do 23. 06. 2016 r. do godziny 16. Pamiętajcie zostawić też do siebie maila, bym mógł się skontaktować ze zwycięzcą.


środa, 15 czerwca 2016

Zjawa (The Revenant) 2015 reż. Alejandro González Iñárritu

   Akcja Zjawy rozgrywa się zbyt wcześnie (lata 20' XIX wieku), by film klasyfikował się jako western, ale siłą rzeczy wiele elementów jest wspólnych i dlatego ciekawość wzięła u mnie górę i obejrzałem. Dwukrotnie. Za pierwszym razem usnąłem gdzieś w jednej trzeciej i mimo kilku późniejszych ponownych podejść nie mogłem się już zebrać przez kolejne kilka miesięcy. No to co? Taki zły? Nie, skąd. Mamy tu piękne zdjęcia i dynamiczną pracę kamery w ruchu, do tego ogromną dbałość o szczegółowe odwzorowanie realiów epoki i niebanalną historię prawdziwego twardziela, któremu przyszło się mierzyć chyba z każdym niebezpieczeństwem czyhającym na człowieka na odludnych terytoriach Ameryki tamtych lat, a to już powinno zapewnić niesamowite wrażenia i wręcz przyssać do ekranu.

   No to czemu za pierwszym razem usnąłem? Ano, film jest rozwleczony wręcz niesamowicie. Głównie za sprawą pięknych widoków dzikiej przyrody, którymi zdecydował się nas raczyć pan Inarritu. I to miło z jego strony, bo plenery faktycznie urywają dupsko, tyle że na filmie przygodowym wolałbym by nie rozcieńczać akcji w ten sposób. Po skondensowaniu Zjawy do jakichś dwóch godzin, albo lepiej półtorej, wyszła by z tego prawdziwa bomba.


   Główny bohater Hugh Glass grany tu przez DiCaprio (widywałem już lepsze jego role, ale dobrze, że mu wreszcie tego Oscara dali) niemal na każdym kroku unika śmierci. Najpierw rzecz jasna z łap niedźwiedzia, potem kilkakrotnie z rąk ludzi, ale i przyroda nie pozostaje bierna dokładając co i rusz swoje trzy grosze. Momentami aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł być tak twardym sukinkotem i dlatego obok jego wyczynów trudno przejść obojętnie.

   Zjawa jest określana jako film o zemście i faktycznie Glass pozostawiony na pewną śmierć przez towarzysza podróży Fitzgeralda (Tom Hardy), który ma na sumieniu i inne grzeszki, dąży do pomszczenia swoich krzywd, ale odczuć się to da raczej pod koniec filmu, podczas gdy jego trzonem pozostaje wątek survivalowy. Na pierwszy plan wychodzi zdobywanie pożywienia, opatrywanie ran i ciągłe uważanie, by nie spotkać Indian lub kręcącego się po okolicy tałatajstwa. Całkiem spoko, biorąc pod uwagę, że twórcy postarali się, by choćby przepłynięcie rzeki z lodowatą wodą w zimie wypadło przekonująco, a nie na zasadzie odhaczenia kolejnego efektownego punktu.


   I tak jak od paru lat panuje tendencja do pokazywania Dzikiego Zachodu bez upiększeń: surowym, biednym i brudnym, tak Inarritu wykonuje tę samą robotę, tyle że biorąc się za "przedwesternowy" okres. I ten świat jest jeszcze dzikszy, a ludzie żyją w jeszcze bardziej ekstremalnych warunkach niż czterdzieści lat później. Byłoby to świetne tło dla całej historii, niestety twórcy zdecydowali się wysunąć te obrazki mocno naprzód co jak już wspomniałem strasznie spowalnia i rozcieńcza akcję.

   Ja jednak wolałbym cieszyć oczy scenami walk w wydaniu Lubezkiego, gdzie kamera okrąża pędzących konno Indian. Przeskakuje z jednej postaci na drugą w momencie śmierci delikwenta, a wokół fruwają strzały. Coś niesamowitego, tak inne od ciągle głównie praktykowanych ujęć ze statyczna kamerą. Może innym razem.