niedziela, 17 kwietnia 2016

Hrabia Monte Christo (The Count of Monte Cristo) 2002 reż. Kevin Reynolds

   Książki niestety nie czytałem i może w tym wypadku lepiej, bo po opiniach na temat filmu widzę, że bardzo odbiega on od pierwowzoru, co wielu ludzi denerwuje. Oczywiście zarys fabuły znam przez co seans nie był dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem.

   Pewne wątpliwości wzbudziła u mnie z początku obsada. O ile Pearce'a znam i cenię, to z odtwórcą głównej roli Caviezelem spotkałem się pierwszy raz (a przynajmniej tak mi się wydawało) i nie byłem pewny czy facet uciągnie tak dużą rolę. Uciągnął i nawet trochę dziwię się, że w aktorskiej hierarchii nie znajduje się gdzieś wyżej. Ale cóż, nie każdemu musi się udać, bo przecież i Pearce nie jest jakoś turbo popularny w porównaniu do niektórych hollywoodzkich miernot. No ale to nie jest wywód na tę okazję.


   Hrabiego Monte Christo ogląda się rewelacyjnie czego zasługą jest przede wszystkim genialna baza w postaci powieści Dumasa. Twórcy filmu dobrze ją wykorzystali, zgrabnie prowadząc fabułę, unikając rozwlekania wątków i od czasu do czasu zaskakując nas nagłymi zwrotami akcji. Postacie to kolejny plus, z przyjemnością ogląda się przemianę Dantesa, prostodusznego i pierdołowatego żeglarza w hrabiego, człowieka inteligentnego i wyrafinowanego. Po drodze przechodzi on przez piekło twierdzy If, gdzie prócz poniżenia i cierpienia odnajduje również przyjaciela, księdza Farię (Richard Harris), którego naukom zawdzięcza przyszłe sukcesy. To głównie dzięki niemu wątek ucznia i mentora wypadł tak dobrze.


   Zastanawiałem się nad proporcjami tego filmu, czy aby nie za dużo czasu Dantes spędza w więzieniu w porównaniu do reszty, która skupia się na realizowaniu przez niego planu zemsty? Z jednej strony więzienny epizod był ciekawy, bo współczując i kibicując Edmundowi trudno było nie odczuwać satysfakcji z jego postępów w nauce. Szkoda tylko, że być może kosztem tego czasu, nie mogliśmy bardziej szczegółowo przyjrzeć się przygotowaniu i przeprowadzeniu zemsty poza murami w drugiej części filmu. Hrabia idzie tam jak burza, momentami nawet jakby za szybko i zbyt gwałtownie, nie dając szansy, by nacieszyć się masakrowaniem jego wrogów. A przecież do tego przygotowywaliśmy się z nim przez pierwszą połowę filmu, nabierając apetytu na coś naprawdę wielkiego.


   Siłą rzeczy jest tu i parę mankamentów. Trochę nie chce mi się wierzyć, że po raptem kilkunastu latach Dantes powraca w grono znajomych i nikt go nie poznaje. Serio? Wieloletni współpracownicy, przyjaciel, ukochana. No bez jaj. Czepiam, się ale czasem trzeba. Dalej, hmmm... właśnie ta zemsta trochę za łatwo mu poszła, być może przez wspomniany wyżej brak czasu, ale też nie odczułem, by wkładał w nią odpowiednio dużo emocji, raczej działając jak automat.

   Wizualnie za to całość prezentuje się całkiem okazale. Piękne kostiumy, scenografie, a wszystkiego tego dużo, tak by nacieszyć oko. Nie żebym był fanem filmów kostiumowych, ale potrafię docenić dobrą robotę w tym temacie.

   Tak czy inaczej oglądało mi się całkiem przyjemnie, arcydzieło to nie jest, ale dobra przygodówka i owszem. Przy okazji Hrabia Monte Christo pokazuje jak wielką motywacją do działania może być chęć zemsty. Niepokoi przy okazji, że o wiele ciężej osiągnąć coś kierując się innymi pobudkami. Dantes parę lat później i za oceanem mógłby być fantastycznym bohaterem spaghetti westernu.


2 komentarze:

  1. I mnie wciąż nie udało się nadrobić pierwowzoru, z klasyków Dumasa czytałem "Trzech muszkieterów" (i byłem pod wielkim wrażeniem), ale niestety "Hrabia..." to moja najważniejsza książkowa zaległość. Podoba mi się ta historia - ten misterny pomysł na zemstę, by zamiast zabijać wrogów powoli pozbawiać ich godności i kontroli nad własnym życiem. Chyba najlepiej zostało to przedstawione we francuskich wersjach: 1954 z Jeanem Marais i 1998 z Gerardem Depardieu. Amerykańską wersję z Caviezelem też lubię, skróty były konieczne, ale i tak film się broni jako spójne i atrakcyjne widowisko w oldskulowym wydaniu. Rozbudowanie sekwencji więziennej sugeruje, że dla reżysera równie ważna co zemsta była kwestia utraconej wolności. Pod typowym kinem płaszcza i szpady ukryty jest sugestywny dramat zdradzonego bohatera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z przyjemnością porównam (54' już sobie nawet organizuję).
      Z Depardieu też chętnie zobaczę, tym bardziej jeśli to z 1998 to dość zbliżone do tego z Caviezelem. Zresztą ciekawe jest jak różnie mogli podejść do sprawy Amerykanie i Francuzi.

      Usuń