Cloverfield Lane 10 to dość luźna kontynuacja Cloverfield z 2008 roku. Tamten film przedstawiał inwazję potworów (niewiadomego pochodzenia) na Nowy Jork z perspektywy amatorskiej kamery towarzyszącej grupie przyjaciół wyrwanych nagle z imprezy. Zakończenie zostało otwarte, ale powstała po ośmiu latach kontynuacja niewiele korzysta z oryginału.
Bohaterką filmu jest Michelle, która ulega wypadkowi samochodowemu i budzi się w bunkrze obcego mężczyzny, Howarda, który jak sam mówi uratował jej życie. I wszystko fajnie, bo gość faktycznie zadbał o jej zdrowie, ale... jednocześnie przykuł kajdankami do rury w ścianie i zamknął pod kluczem w pokoju bez okien. Tak nietypowe przyjęcie szybko tłumaczy, mówiąc, że na zewnątrz doszło do jakiegoś ataku i atmosfera jest skażona, przez co przyjdzie im spędzić pod ziemią parę miesięcy, a nawet lat. Zaraz nasuwają się pytania oto co jest prawdą, gdyż zachowanie Howarda i cała jego historia zdają się być z deka niewiarygodne. Żeby było ciekawiej, prócz nich w bunkrze siedzi jeszcze Emmett, dla odmiany wierzący w każde słowo Howarda, ale przez gospodarza niezbyt lubiany.
I tak zaczyna się trwająca ponad półtorej godziny rozgrywka między trójką zamkniętych pod ziemią bohaterów. Michelle ani na moment nie wyzbywa się podejrzeń w stosunku do gospodarza i jego wersji wydarzeń, a ten wcale jej nie pomaga już nawet po rozkuciu i zaprowadzeniu w miarę normalnego życia w swej podziemnej siedzibie. Howard jest chamski, miewa napady szału i często gada o rozmaitych teoriach spiskowych co czyni z niego klasycznego świra, lecz z drugiej strony odkrywa też pewne fakty ze swej przeszłości - traumy, niejako tłumaczące jego stan (genialna kreacja aktorska, ten facet potrafi namącić). I tak, gdy sytuacja co chwilę się zmienia, a na jaw wychodzą rozmaite nowe informacje, trudno oceniać jaka jest prawda.
Cloverfield Lane 10 to całkiem udany thriller. Jeden z tych filmów, których akcja rozgrywa się na niewielkim, ograniczonym obszarze, a bohaterami jest ledwie parę osób, a mimo to ogląda się kapitalnie. Niełatwa to sztuka, ale tym bardziej warto takie filmy cenić, że przypomnę choćby Dwunastu gniewnych ludzi czy Rzeź. W naszym przypadku smaczku dodają jeszcze korzenie filmu, który wyrósł z pełnokrwistego sci-fi.
Czytając w Internecie co nieco opinii o recenzowanym dziele Dana Trachtenberga natknąłem się na sporo negatywnych komentarzy dotyczących zakończenia filmu. Oczywiście nie będę spojlerował, ale chętnie dorzucę swoje zdanie na ten temat. Rzeczywiście końcówka pasuje do całości jak kwiatek do kożucha, lecz w moim odczuciu dodaje dodatkowych kolorków, wiele wyjaśnia i zaskakuje, a co ważniejsze, tak jak wcześniejszy film zostawia szerokie pole do dalszych popisów i nadzieję, że będzie na co popatrzeć.